sobota, 31 grudnia 2016

Najlepsze 365 dni



W zasadzie, to nigdy nie bawiłem się, nawet przed samym sobą, w jakieś podsumowania. Bo może i nie było ku temu żadnych powodów. Owszem, wcześniej też były jakieś osiągnięcia, sukcesy. Nawet całkiem spore. I podobnie miało być w 2016. To miał być kolejny, niczym nieróżniący się od pozostałych, rok. Pomyliłem się. I to nawet bardzo. 

Dlaczego? Po prostu - lepszego roku sobie nie przypominam. Oto kilka powodów:


Do biegu. Gotowi. Start!



Zacznę od początku. A zaczęło się, chyba tak na dobre, w maju. Wtedy po raz pierwszy wystartowałem w naprawdę dużej imprezie sportowej. Białystok. Prawie 3000 osób. Przede mną do przebiegnięcia 5 kilometrów. Początek razem z zawodnikami z półmaratonu. Wielki stres. Dystans niby mały, pogoda prawie idealna. Jednak ten tłum ludzi. No i biegnę w zawodach po raz pierwszy. Przed oczami cały czas mam sytuację z wyścigu kolarskiego sprzed ponad roku.

Mój pierwszy start w imprezie biegowej. Początek biegu na 5 km
podczas PKO Półmaraton w Białymstoku

Choć startowało może wtedy nie więcej jak 30 osób, w pewnym momencie zrobiło się ciasno. I przy prędkości ponad 50 km/h idiota, z bardzo znanym w kolarskim świecie nazwiskiem, celowo wpycha mnie w drugiego zawodnika. Pomimo że skończyło się tylko na strachu i ostrej wymianie zdań, sytuacja zapadła mi w na dobre w pamięci. Pamiętam, jak koledzy z drużyny śmiali się potem, że przez połowę wyścigu trząsłem się jak galareta.

Wprawdzie wiem, że prędkości nie będą zbyt wielkie, ale do samego startu obawiam się tego tłumu. Asekuracyjnie staję w środkowych rzędach. Start. Z każdym metrem wyprzedzam kolejnych zawodników. Na mecie czas około 20 minut. I miejsce w pierwszej "50". Szok. A gdybym stanął bliżej czołówki na starcie, byłaby co najmniej "40".

Nigdy nie uważałem się za jakiegoś supersportowca. Nadal się za takiego nie uważam. Jeszcze nie tak dawna nadwyżka wagi zrobiła swoje. Wtedy jednak, kiedy na liście wyników zobaczyłem za sobą prawie 700 nazwisk, uwierzyłem, że ja też potrafię. I nie tylko w sporcie.
Tydzień później stałem już na linii startu kolejnych zawodów. Tym razem nie było już asekuracyjnego, ostrożnego podejścia. Był ogień. Był też efekt. 11 miejsce na ponad 100 zawodników.

We wrześniu wystartowałem w kolejnej dużej imprezie w Białymstoku. Znowu ponad 700 osób. Ale już zupełnie inne nastawienie. Jestem mocny. Szybki. Potrafię. Efekt? Pierwsza "30". Życiówka na 5 km poprawiona o kilkanaście sekund i czas - o ile dobrze pamiętam - niecałe dwie minuty gorszy od mistrzyni Polski w biegu na 10 tys. metrów.

A w międzyczasie, razem z kolegami, wygraliśmy drużynowo triathlon.

Możesz, Michał? Pewnie, że tak!

Nauczyłem się radzić sobie z "problematycznymi" osobnikami

 Nie będę się tutaj rozpisywał, bo nie chodzi o to, żeby kogoś obrażać. Chociaż myślę, że osoby, które trochę mnie znają, wiedzą o jaką konkretną sytuację chodzi.

Musiałem przygotować pewien projekt razem z kimś, kogo w ogóle nie znałem. Dodatkowo dzieliła nas spora odległość. Nigdy nie byłem zwolennikiem pracy w grupie, bo chociażby ze szkoły wiedziałem jak to wygląda. Jeden robi, inni się obijają. Ale ok - tym razem powinno być inaczej, zresztą i tak nie mam wyboru.

Ustaliliśmy wspólną wizję, podzieliśmy zadania, wyznaczyliśmy terminy. Niby super. Zacząłem pracować nad swoją częścią projektu. Kilka, kilkanaście żmudnych godzin sumiennej pracy. Wysyłam materiały moim "kolegom". "Sorki, zmieniła nam się koncepcja. Raczej tego nie użyjemy" - taką dostaję odpowiedź. Choć normalnie w takiej sytuacji byłbym już wściekły, zaciskam zęby i grzecznie pytam, czym mam się teraz zająć. Dostaję wytyczne. Robię, tak jak sobie tego zażyczyli. I znowu. I znowu. I znowu. Po którejś rozmowie dostaję po prostu czegoś (żeby nie powiedzieć, że wpadam w szał).

Jestem już nieźle wkurzony. Nic im się nie podoba. Nic ze mną nie uzgadniają. Co więcej, nie mają konkretnych pomysłów. Do tego mamy spędzić ze sobą kilka dni, kiedy będziemy prezentować nasz projekt.

Staram się zapomnieć o tym, co było. Każdy jedzie tam z "czystą kartą". Do czasu. Wcześniej umawialiśmy się, że każdy przygotowuje się do prezentacji. I co? Siedzimy dzień przed finałem, gdzieś koło 22, w hotelowym pokoju i nic. Są ewidentnie nieprzygotowani.

Prezentacja wypada słabo. Zawalają swoją część. Na przemian albo chce mi się po prostu powiedzieć im prosto w twarz, co o nich sądzę, albo płakać, kiedy pomyślę ile czasu na to poświęciłem.

Jednak do końca wyjazdu nic nie daję po sobie poznać. Mieszkamy w różnych miastach. Mógłbym ich po prostu zwyzywać. Bez żadnych większych konsekwencji. Tylko po co? Szkoda nerwów.

To był pierwszy raz, kiedy całkiem sam musiałem stawić czoła takim osobom. Chyba się udało. Chociaż na odreagowanie potrzebowałem kilku solidnych treningów. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Od czasu tej "współpracy" mam o wiele więcej cierpliwości niż przedtem.

Otworzyłem się na ludzi i przeżyłem wspaniałą przygodę (która nadal trwa)

W wakacje miałem kilka rzeczy do zrobienia. Nie powiem, zapowiadało się intensywnie. Przede wszystkim kurs na prawko. Na półce leżało też zaświadczenie, mówiące że w nagrodę w pewnym konkursie należy mi się dwumiesięczny staż w redakcji jednej z białostockich gazet. Czemu by nie spróbować? - stwierdziłem. 

Pamiętam mój pierwszy telefon do nich. Byli chyba trochę zaskoczeni moim pytaniem o staż, ale obiecali oddzwonić. Po jakimś czasie odebrałem telefon. "Dzwonię w sprawie LSD..." - zaczęła jakaś pani. LSD? Jedyne z czym mi się to kojarzyło, to z narkotykiem. Uznałem jednak, że to na pewno jakaś mądra nazwa, skrót od "Learning coś tam, coś tam".  

Światowe Dni Młodzieży w Sokółce - moja pierwsza
fotoreporterska robota
Wsiadłem w autobus. Pojechałem. Po pierwszym spotkaniu byłem raczej negatywnie nastawiony. Zamiast od razu zająć się jakimiś poważnymi, konkretnymi rzeczami, kazano mi narysować, opisujący mnie rysunek i o nim opowiadać. Nie powiem, było śmiesznie. Momentami nawet bardzo. Tylko że wtedy byłem jeszcze takim... Określę to tak - nieśmiałym sztywniakiem. Przynajmniej w relacjach z innymi, których dobrze nie znałem. Kiedy wszyscy rzucali kolejnymi żartami, ja potrafiłem zdobyć się co najwyżej na nieco głośniejszy śmiech.

Stwierdziłem wtedy, że to nie dla mnie. Nie nadaję się do tego. Pojechałem jednak drugi raz, i trzeci, i czwarty... I tak przez prawie całe wakacje. 

To była wspaniała przygoda, która zresztą trwa do dzisiaj. Przede wszystkim poznałem wspaniałych ludzi - zarówno tych z redakcji, jak i tych z którymi byłem na stażu. Zaufano mi. Dano szerokie pole do popisu. Zaczynałem od pisania do Internetu. Jeden z pierwszych tekstów trafił zaraz na tzw. "jedynkę" (najbardziej wyeksponowane miejsce na stronie). Wtedy napisanie go zajęło mi dobrą godzinę. Dzisiaj zrobiłbym to w kilkanaście minut.

Zacząłem się coraz bardziej wkręcać. Szukałem tematów. Pisałem. Wrzucałem na panel. Co chwila sprawdzałem, czy redaktorzy już to opublikowali. 

Kupiłem aparat. Pierwszą  imprezą, którą "zrobiłem" były lokalne Światowe Dni Młodzieży. Pamiętam ten rozśpiewany, wesoły tłum ludzi w moim wieku, tę atmosferę. Wczułem się. Biegałem, robiłem zdjęcia, rozmawiałem z pielgrzymami. Kiedy skończyłem, byłem wykończony. A jeszcze trzeba było to opisać, wybrać zdjęcia, wrzucić do Internetu.

Lekko nie było. Tym bardziej dziwię się sobie, że nie odpuściłem, tak jak wcześniej wiele rzeczy. Co kilka dni, kiedy padnięty wracałem z Białegostoku ze świadomością, że czeka mnie jeszcze praca w domu, miałem ochotę to rzucić. Po prostu nie przyjeżdżać. Ale coś mnie cały czas do tego ciągnęło. 

Ostatni etap "Niemenu" - wyścigu, który relacjonowałem
dla jednego z podlaskich dzienników
Nauczyłem się być ciekawym świata. Niemal codziennie umawiałem się z jakimś, nieznanym mi człowiekiem. A bo to kilka pytań, a bo to wywiad. I nigdy nie wiedziałem, czego mam się spodziewać. Jedni byli rozmowni bardziej, inni mniej. Nie każdy chciał współpracować (choć były to sporadyczne sytuacje, z którymi szybko nauczyłem sobie radzić). Tak jak wspomniałem, byłem raczej nieśmiały. Tym bardziej było to dla mnie trudne. Zaczepianie kogoś nieznajomego, zadawanie mu pytań, często kontrowersyjnych.

Szybko jednak porzuciłem swoje opory. Chęć zrobienia dobrego materiału była silniejsza. Wczuwałem się w sytuację swoich rozmówców, starałem zrozumieć ich punkt widzenia.



Bycie dziennikarzem to nie tylko relacje z radosnych imprez.
Byłem m. in.  na miejscu ujawnienia zwłok
czy wypadku samochodowego.

Jeszcze na początku stażu, relacjonowałem etapowy wyścig kolarski. Tematyka bliska mojemu sercu, było na co popatrzeć. Zdziwiłem się tylko, jak bardzo w ciągu zaledwie kilku dni zżyłem się ze wszystkimi ludźmi zaangażowanymi w to wydarzenie. Potrafiłem podejść do kompletnie nieznanego
mi zawodnika i rozmawiać z nim jak kumpel z kumplem.

Wakacje się skończyły, ale moje przygoda z dziennikarstwem nie. Dostałem propozycję współpracy z lokalnym tygodnikiem. Wkrótce przedłużamy umowę.

W ciągu zaledwie dwóch miesięcy zmieniłem swój sposób bycia. Z nieco wycofanego, stałem się odważnym, momentami wręcz konfrontacyjnym. A do tego dostałem pierwszą pracę.


Zrobiłem prawko

Niby norma. Na początku miałem jednak inne plany. Nie chciałem zapisywać się na kurs. Uważałem, że do niczego mi się do nie przyda, że będzie to strata i czasu, i pieniędzy.

W głębi duszy (jak to górnolotnie zabrzmiało haha) wiedziałem, że istnieje inny powód. Strach. Skąd? Powiem krótko - pewna mało przyjemna sytuacja, której byłem świadkiem przed paroma laty. Zobaczyłem coś, czego nie widziałem nigdy wcześniej. Nie chciałem o tym z nikim rozmawiać, ale chyba też nie do końca potrafiłem sobie z tym poradzić. Nie chciałem, żeby coś takiego spotkało mnie. Dlatego nie chciałem siadać za kierownicą auta.

Mimo wszystko zapisałem się. Zrobię dla świętego spokoju, będę wpisywał sobie je do CV, a plastik powieszę w ramce, bo i tak nie będę go używał - stwierdziłem.

Niby nieduży, ale 103 koniki pod maską są
Zacząłem kurs. Radziłem sobie nie najgorzej. Przepisy, bo wielu godzinach spędzonych na treningach kolarskich w ruchu drogowym, miałem opanowane. Pojawiały się może drobne problemy z techniką jazdy, ale sprzęgła ani razu nie spaliłem.

Tydzień przed egzaminem praktycznym zacząłem przeglądać oferty aut na sprzedaż. Czyli jednak coś mi się odmieniło...

Za pierwszym nie zdałem. I to wcale nie z powodu, którego najbardziej się obawiałem - czyli techniki jazdy. Najechałem niby na linię ciągłą - totalna pierdoła. Znowu mi się odechciało.

Głupio byłoby jednak wydać prawie dwa tysiące na kurs i nie zdać egzaminu. Spróbowałem po raz drugi. Trafiłem nawet na tego samego egzaminatora. Zdałem bezbłędnie. Od miesiąca w garażu stoi mój własny samochód, który kupiłem za własne pieniądze.

Oł je!

Moim znajomi bardzo dobrze znają ten okrzyk. Tak mi się wyrwało na jednej imprezie i od tej pory stał się moim znakiem rozpoznawczym.

No i co?  Rzecz w tym, że w końcu poszedłem na imprezę. Tak, dopiero teraz. Osiemnastkę miałem we wrześniu. Stwierdziłem, że dosyć bycia tym sztywniakiem. Ale już tak na dobre. Najpierw nieśmiały wypad do pubu połączony z pierwszymi procentami (tak, grzecznie czekałem do końca września).

Potem pierwsza większa, taka prawdziwa już impreza na całego. Kilka miesięcy wcześniej byłem na weselu. Wtedy zatańczyłem tylko raz, bo pannie młodej mimo wszystko głupio było odmówić. A tam? No cóż, krzesło po mniej więcej półtorej godziny nie było już mi potrzebne.

W końcu nauczyłem się, z pomocą paru znajomych, się bawić. Na całego (choć oczywiście z wiadomym umiarem). I wiecie, co? Żałuję, że dopiero tak późno.

Poznałem wiele wyjątkowych osób

Zupełnie nowych jak i tych, z którymi znam się od wielu, wielu lat. Zrozumiałem, że aby nawiązać z kimkolwiek relację, należy dać coś od siebie. Otworzyć się, opowiedzieć o sobie, ale też uważnie słuchać. Nie oceniać, nie szufladkować. Zabawne, ile potrafi zdziałać prosta, zwykła rozmowa...

 Zorganizowałem swój czas

Wcześniej raczej tego nie potrzebowałem. W tym roku, szczególnie w jego końcówce, w moim życiu pojawiło się tak wiele nowych obowiązków, że w końcu trzeba było to jakoś wszystko ogarnąć.

Sam byłem zdziwiony, ile rzeczy potrafię zrobić w ciągu jednego dnia, jeżeli tylko wszystko sobie dokładnie zaplanuję. A z moich planów i tak najczęściej wychodziły nici. Dlaczego? Bo z reguły zawsze zostawał mi czas wolny, którego nie uwzględniałem!

Przez 2016 z moim kumplem Czachorem i oby jeszcze dłużej

Napisałem książkę. Teraz wiedzą już o tym wszyscy moi znajomi. Kiedy pracowałem nad "Fundamentami" nie wiedzieli nawet rodzice. Przez 10 miesięcy nikt nie miał pojęcia co robię, zamknięty w swoim pokoju przez godzinę, dwie, trzy w tygodniu.

I choć wiem, że to na pewno nie jest żadne arcydzieło, to jestem z siebie dumny. Tak, to jest mój sukces. Tym większy, że próby napisania czegoś dłuższego podejmowałem już od podstawówki. Nigdy jednak nie udawało się skończyć. 

Dlaczego dałem radę tym razem? Nie mam pojęcia. Widocznie tak miało być. Widocznie ten rok miał być wyjątkowy. Bo bez wątpienia był, a "Fundamenty" są zwieńczeniem wszystkiego, co udało mi się osiągnąć. 

Wczoraj napisałem plan do kolejnego opowiadania. Myślę, że do końca stycznia ujrzy ono światło dzienne.

W głowie mam też już zarysowaną kolejną część przygód Czachora. Tym razem będzie zdecydowanie mroczniej, dynamiczniej. A do tego, zdradzę to już teraz, akcję chciałbym osadzić w rodzinnych okolicach.

Nadchodzący rok będzie dla mnie bardzo ważny. Matura, studia. Ale nie tylko. Bo moje życie to, wbrew pozorom, nie tylko nauka. Są też plany sportowe, zawodowe i tak jak wspomniałem - literackie.

Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tego tekstu - czyli wszystkim tym, których spotkałem na swojej drodze. Codziennie dostarczacie mi kolejnych inspiracji, pomysłów, motywujecie mnie.

Życzę sobie, jak i Wam wszystkim, aby nadchodzący rok był równie udany. A może nawet i lepszy!


4 komentarze:

  1. Kiedy tak o tym czytam, aż nie mogę uwierzyć w to wszystko !! Niby Ty, a jednak zupełnie nie. Super, super, super ! Cieszę się bardzo, że w końcu się otworzyłeś na ludzi, podejrzewam, że kupno samochodu za własne pieniądze musi być na maxa super uczuciem, a do tego jeszcze praca ;) Gratuluję i życzę Ci abyś już pozostał taką osobą, jaką piszesz, że jesteś. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję serdecznie :) Wszystkiego dobrego w nowym roku i zapraszam do śledzenia bloga ;)

      Usuń
  2. Drogi Kolażu XD

    Z perspektywy uczestnika z położonego na zachód wojewodztwa stwierdzam (z prawdziwym żalem), że przedstswiona w akapicie "Nauczyłem się radzić sobie z "problematycznymi" osobnikami" wizja świata nieco odbiega od rzeczywistości, eufemistycznie mówiąc. XD Nasz kolaż niestety nie popisał się podczas olimpiady elokwencją, za to nie można mu odmówić (wprawdzie nieświadomego i specyficznego) uroku (XD), który nie pozostał przemilczany pozostałych uczestników.

    Podsumowując, ale ten blog to rak. Przykro mi to stwierdzić, mimo że krytyka ta nie jest zbyt konstruktywna, to mam nadzieje, że skutecznie zniechęci do dalszych grafomańskich "popisów".
    Jako finalista Olimpiady S. oraz Wielki Polak, przedstawiciel pokolenia Jana Pawła, sugeruję (oł je) zabrać się za prawdziwe fundamenty - tylko że stylistyczno-językowe.

    P.S link do bloga przesłałem Komisji Języka Polskiego. Na chwilę obecną 3 profesorów przerwało urlopy. OŁ JE

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drogi Anonimie,

      Pragnę zauważyć, że w akapicie "Nauczyłem się radzić sobie z problematycznymi osobnikami" nie pada nazwa, opisywanego przeze mnie, projektu. Nie wiem więc, dlaczego w Twojej wypowiedzi pojawia się słowo "olimpiada". Owszem, zdarzyło mi się w paru startować, ale poza tym biorę udział w różnych projektach, przedsięwzięciach itp. Pozwolisz, że kulisów pracy i zaangażowania poszczególnych osób przy Olimpiadzie S. komentował nie będę.

      Krytyka rzeczywiście mało konstruktywna. Zatem Twoje nadzieje niestety pozostaną płonne. Porównywania bloga do poważnej i ciężkiej choroby również nie skomentuję.

      Przy okazji chciałbym bardzo serdecznie podziękować za promowanie bloga poprzez rozsyłanie linków. Oby więcej takich Czytelników jak Ty!

      Odnośnie moich umiejętności stylistyczno-językowych, były wielokrotnie doceniane (w tym przez profesorów uczelni wyższych). Jednocześnie pragnę zaznaczyć, że będę niezmiernie wdzięczny za przekazywanie konstruktywnych uwag, odnoszących się do tekstu i popartych konkretnymi przykładami.

      Pozdrawiam Anonimie,
      Michał Kułakowski

      Usuń

Szablon wykonała Shalis dla WioskaSzablonów przy pomocy AlexOloughlinFan, subtlepatterns.