poniedziałek, 26 grudnia 2016

Fundamenty - Rozdział III

Artur wyszedł z komendy przy Pułaskiego przed siódmą. Zanim wsiadł do samochodu, jeszcze raz przeczytał adres pensjonatu, który zapisał mu podinspektor Górski, naczelnik suwalskiego wydziału kryminalnego. Oszczędności –  przemknęło mu przez myśl. Normalnie powinni byli go przecież zakwaterować w jakimś hotelu, a nie wiejskim pensjonacie. Po chwili uznał jednak, że jest być może zbyt wymagający. Przecież to nie była weekendowa delegacja, a dłuższy pobyt. Nie chciał używać tego słowa, oddalał je w myślach, ale wciąż krążyło w jego głowie. Tak, to było trochę takie zesłanie. Niby korzystna zmiana, oderwanie od szarej i bolesnej, ostatnimi czasy, rzeczywistości. Takie wakacje. Takie pierdolone wakacje –  pomyślał ironicznie i nawet jakby z przekąsem uśmiechnął się pod nosem.

Ósemka, którą jechał przed paroma godzinami, wydawała mu się przy tej drodze prawdziwą autostradą. Komisarz pokonywał teraz kręte, wąskie szosy ciągnące się po suwalskich wzgórzach. Przed prawie każdym zakrętem musiał solidnie przyhamować, bo nie był pewien czy nie zderzy się z samochodem, który mógł przecież wyjechać z naprzeciwka. Koledzy często wytykali mu i podśmiewali się z jego ostrożności. On nie uważał jej jednak za zbyt przesadną. Po prostu do wszystkiego zawsze podchodził z ograniczonym zaufaniem. Wiedział, że ludzie są różni. Praca w policji nauczyła go, że nigdy nie można być pewnym tego, jak zachowa się drugi człowiek. Najgorsze były pierwsze lata, kiedy służył w prewencji. Każdy musiał to przejść. Ale dla Czachora było to szczególnie wyczerpujące. Awantury domowe, interwencje na libacjach, gdzie alkohol lał się strumieniami, chuliganeria. Zawsze musiał mieć oczy dookoła głowy. Już wtedy, gdy zaczynał, większość ludzi, szczególnie młodych, nie szanowała munduru. Potrafili go zwyzywać, zrugać, popchnąć, a czasem nawet uderzyć. Na tych ostatnich oczywiście istniało dosyć skuteczne rozwiązanie prawne, ale w pozostałych przypadkach... Po prostu trzeba było się do tego przyzwyczaić. Nawet teraz, kiedy służył w wydziale kryminalnym, ludzie wylewali wiadro pomyj zawsze na nich –  na policję. Policji obrywało się za wszystkich –  za sądy, biegłych, prokuraturę. Ich było jakoś tak najłatwiej ludziom zmieszać z szambem.
Te zakręty, ta jego, jak to niektórzy mówili, przesadna ostrożność przypomniały mu o wydarzeniach z bloku na Składowej. Czemu, kurwa, wtedy nie był taki ostrożny? Czemu ją tam puścił samą? Przecież, kurwa, wiedział jak różni potrafią okazać się ludzie. Co by było, gdyby z nią poszedł? Zorientowała się, że ma do czynienia z mordercą czy już po prostu, niczego nieświadoma, chciała wyjść z mieszkania? Te pytania nie dawały mu spokoju. Wiedział, że już nigdy nie pozna na nie odpowiedzi. W zasadzie to nawet nie potrafił sobie przypomnieć, dlaczego z nią wtedy nie poszedł. Może nie chciał sobie przypomnieć... Może umysł w natłoku negatywnych emocji wypierał ze świadomości komisarza tę cholerną przyczynę. To przez co tak naprawdę, zginęła jego koleżanka. Czemu on, kurwa, z nią wtedy nie poszedł...
W pewnym momencie zauważył, że jest mu jakoś nieprzyjemnie. Coś zakuło go w okolicach klatki piersiowej. Może nie tyle zakuło, co poczuł takie nieprzyjemne uczucie. Zawsze się tak działo, ilekroć o tym myślał. O tym pieprzonym bloku. Musisz żyć dalej, Artur –  próbował sobie wbić do głowy słowa powtarzane przez znajomych, kolegów z pracy i przełożonych. Zostaw to. Chuj,stało się –  powtarzał sobie teraz. Wziął głęboki wdech. Zgłośnił radio w samochodzie. Nie, nie mógł teraz o tym myśleć. Miał na to już czas. Teraz liczyło się tu i teraz. Miał sprawę, którą trzeba było jak najszybciej rozwiązać.
Próbował sobie ułożyć w głowie wszystkie dotychczasowe informacje. Ktoś buduje dom. Wykopują trupa. Szkielet. Młoda kobieta. Uraz głowy i zarysowania na kościach, świadczące najprawdopodobniej o ranach zadanych ostrym narzędziem. Zabójstwo kuchenne –  przemknęło mu przez myśl. Awantura domowa. Kłótnia małżeńska. Ktoś kogoś popchnął. Emocje. Dużo emocji. W ruch poszedł nóż. Potem emocje powoli opadają. Zabójca uświadamia sobie, co właśnie zrobił. Orientuje się, że, mówiąc wprost, spierdolił sobie resztę życia w zaledwie kilka chwil. Musi coś zrobić. Nikt nie może się dowiedzieć. Trzeba ukryć ciało. Wymyślić historyjkę o zaginięciu i udawać zrozpaczoną, kochającą rodzinę. W zasadzie proste.
W pierwszej kolejności należało sprawdzić zaginięcia z najbliższej okolicy. Chłopaki z Suwałk kombinują całkiem sensownie –  stwierdził Czachor. Trzeba przepytać ludzi. Może, ktoś coś będzie wiedział. Wyglądało na prostą, szybką sprawę. Wyglądało. Gdyby do ujawnienia zwłok doszło po tygodniu, miesiącu od zabójstwa sprawa byłaby zapewne banalnie prosta. Byłaby. Artur nie lubił tego słowa. Po tylu latach trudno o jakiekolwiek ślady. Zwłoki uległy rozkładowi, ubrania praktycznie też. Ciężko będzie teraz komuś coś udowodnić. Proces poszlakowy to najgorszy proces z możliwych. Prokuratura nie będzie zadowolona –  pomyślał. Trzeba zrobić coś, z praktycznie niczego. Większość swoich tez oprzeć na domysłach. Komisarz nie cierpiał takich spraw. Może właśnie ze względu na swoją ostrożność. Mimo iż twierdził, że ludzie potrafią być różni, bał się oskarżać kogoś, jeśli nie miał pewnych dowodów. Rzeczy takie jak przeczucie, intuicja nie wchodziły u Czachora w grę. Musiał mieć dowód. Jakiś pewniak. Coś, co pozwoli mu z całą pewnością wskazać przestępce palcem i powiedzieć mu prosto w oczy: "To ty, gnojku". Owszem prowadził sprawy, w których czegoś brakowało. Brakowało tego pewniaka. Po tym jak podejrzany się zachowywał, po innych dowodach –  było widać, że to on jest winny, ale Arturowi to nie wystarczało. Nawet wtedy, kiedy sąd przychylał się do wersji prokuratury i wysyłał takiego człowieka na długie lata do więzienia. Nie miał może wyrzutów sumienia, bo w głębi duszy wiedział, że ten człowiek dostał to, na co zasłużył. Ale z jednej strony istniała taka obawa, że może jednak... Może jednak się pomylili, coś pominęli, czegoś nie dostrzegli. Może też sprawca działał tak, że jego wykrycie, w danym czasie, nie było możliwe. Komisarz uważał, że jeżeli zbrodnia doskonała istniała, to i tak nikt nie mógł tego wiedzieć, bo jest to taka zbrodnia, o której nikt się nie powinien dowiedzieć. Nie można było zatem zaprzeczyć czemuś, co teoretycznie przecież mogło istnieć, ale ze swojej definicji, było nie do wykrycia. Z drugiej strony, Czachor czuł przy takich sprawach niedosyt. Był ambitny. Tego nie można było mu odmówić. Zawsze musiał mieć wszystkie elementy układanki. Musiał. Inaczej brakowało mu tej satysfakcji, tej radości z rozwiązania zagadki.
Szukał wioski, miejscowości o nazwie Hańcza. Zupełnie tak, jak to najgłębsze w Polsce jezioro. Sam w zasadzie za bardzo nie wiedział, gdzie jedzie. Naczelnik suwalskiego wydziału zachwalał  mu tylko cały czas, że jest to piękna okolica i wspaniały pensjonat, prowadzony przez wspaniałych ludzi. Mówiąc o okolicy zapomniał tylko dodać, że będzie zapewne cholernie nudna –  pomyślał z lekką irytacją Czachor, gdy po raz kolejny zawracał na wąskiej drodze, bo okazało się że źle pojechał na jakimś rozjeździe. Powoli zaczął się obawiać, że jeżeli nie zdąży do zmroku, to będzie miał cholerny kłopot na tych krętych, pagórkowatych szosach. Mimo że pensjonat znajdował się rzekomo zaledwie dwadzieścia kilometrów od Suwałk, komisarz kręcił się już tak po okolicznych wioskach od niemal godziny. Spokojnie, uspokój się – zaczął sobie powtarzać w pewnym momencie, gdy zorientował się, że jest już naprawdę nieźle wkurzony. Jeżeli jeszcze raz źle zjedzie, to zapewne zacznie kląć i przeklinać całą tę okolicę, całe te Suwałki i ich komendę. Nie było niczego bliżej? Przecież on, cholera jasna, codziennie będzie musiał się tłuc tymi drogami do pracy. Nie chciał nawet myśleć, jak wygląda jazda taką drogą, gdy wszyscy mieszkańcy okolicznych wioseczek wsiadają o poranku do samochodów. A może nie. Może to jest takie zadupie, że mieszkają tu już tylko emeryci, którzy nie muszą rano spieszyć się do pracy –  pomyślał ze złością. Nagle zauważył, że właśnie mija drogowskaz z napisem "Hańcza". Nacisnął gwałtownie na hamulec, po czym cofnął się do skrzyżowania. Skręcił w jeszcze węższą drogę, która przypominała dziurawy ser szwajcarski. Zwolnił do około pięćdziesięciu na godzinę, ponieważ zaczął obawiać się o swój samochód. Nie było to jakieś super auto, ale lubił je. Głupio byłoby je zniszczyć w takim miejscu.
 Po około pięciu minutach wjechał do wioski. No, nic się nie pomyliłem –  stwierdził, mimo wszystko czując rozczarowanie. Jego oczom ukazały się stare, drewniane, miejscami rozpadające się, wiejskie chatki. Czyli wiocha zabita deskami – westchnął w myślach. Wypatrywał jakiegoś pensjonatu. Zastanawiał się, czy to przypadkiem nie będzie jedna z tych rozwalających się chat. Po chwili dostrzegł kolejny znak z napisem: "Pensjonat nad Hańczą" oraz "Gospoda nad jeziorem" oraz strzałką wskazującą, że należy skręcić w boczną szutrową drogę. Kiedy już wykonał manewr przez myśl przemknęło mu, że przecież w takim miejscu może być kilka pensjonatów. Spojrzał na kartkę leżącą przy dźwigni zmiany biegów. "Pensjonat nad Hańczą. Hańcza 16". Czyli wszystko się zgadzało. Po przebyciu około czterdziestu metrów dojechał do końca drogi. Po obu stronach znajdowały się, na oko, dwu- , góra trzypiętrowe budynki. Jeden z nich był z dołu obłożony jasnymi deskami, a wyżej pomalowany białą farbą. Drugi był cały zielony. Nim zdążył odnaleźć szyldy, by zorientować się, który z nich jest gospodą, a który pensjonatem, w szybę jego samochodu zapukał około pięćdziesięcioletni mężczyzna, średniego wzrostu o dosyć drobnej budowie ciała. Gospodarz –  uznał i uchylił szybę.
– Dzień dobry!–  zawołał radośnie, charakterystycznie zaciągając. –  Zapraszam!
– Pensjonat nad Hańczą, tak? –  zapytał komisarz, uśmiechając się przyjaźnie do mężczyzny.
Ten jakby się skrzywił, ale nie zdążył nic odpowiedzieć, bo stał już przy nim drugi, podobny mu wiekiem, ale znacznie większy i grubszy mężczyzna.
– Te, Woźniak!–  krzyczał zbliżając się jeszcze bardziej do niego i grożąc pięścią. –  Wara od klientów moich, ale już!
– A co?! –  zaczął zadziornym tonem.
– A gówno! –  przerwał tamten podtykając mu jednocześnie pod nos dumnie wyciągnięty środkowy palec.
No pięknie –  pomyślał komisarz. –  Jeszcze brakowało tego, żebym uspokajał miejscowych. Może niech, któryś jeszcze teraz siekierę wyciągnie –  westchnął poirytowany i już chciał coś powiedzieć, ale grubszy z mężczyzn odepchnął chudszego od samochodu i teraz to on nachylił się do Czachora.
– Widzi pan, jakie to... –  uśmiechnął się szeroko, pokazując pożółkły uśmiech z brakującymi gdzieniegdzie zębami. –  Pan do nas, prawda? Henryk Mazur, gospodarz pensjonatu. –  przedstawił się, przesadnie akcentując ostatnie wyrazy. – A nie burdelu jakiegoś! –  Te słowa skierował do, stojącego już w większej odległości od niego, swojego sąsiada.
– Co burdelu?! –  krzyknął Woźniak. –  Nie powiem, u kogo karaluchy chodzą!
– Coś ty powiedział?!
– To co słyszałeś, Mazur!
Artur zastanawiał się, czy nie wyciągnąć by czasem policyjnej legitymacji i ukrócić tej męczącej go sceny. Kiedy jednak Henryk Mazur poczuł na sobie poirytowany wzrok swojego gościa, machnął ręką i znów się do niego odwrócił, jeszcze szerzej się przy tym uśmiechając.
– A niech cie... –  powiedział pod nosem z rezygnacją, po czym zwrócił się do komisarza: –  Pan tu na parking sobie wjedzie i walizki wypakujem zaraz, dobra?
Komisarz pokiwał głową na znak, że rozumie, po czym wjechał na wysypane drobnymi kamyczkami podwórze. Henryk Mazur już otwierał jego bagażnik, ale Artur wysiadając z samochodu pomachał przecząco ręką informując gospodarza, że sam sobie poradzi z walizką. Weszli do środka. Momentalnie przy nogach policjanta zjawiły się dwa psy szczekające na jego widok. Mazur odgonił je i poprowadził Czachora drewnianymi schodami na górę. Były wąskie i mimo usilnych prób, komisarz co chwilę zahaczał niesioną walizką o ścianę. Momentalnie przypomniała mu się droga, którą przed paroma minutami miał nieprzyjemność jechać, a raczej manewrować, gdyż ciężko było to nazwać płynną jazdą.
– To tutaj. –  Właściciel pensjonatu wskazał na białe drzwi z numerem dziewięć, po czym szeroko je otworzył, przepuszczając komisarza.
Artur wszedł do środka i pobieżnie się rozejrzał. Pokój był dosyć mały, z łóżkiem pod jedną ze ścian i małym stoliczkiem po przeciwnej stronie tuż pod oknem. Na pierwszy rzut oka wyglądał na czysty.
– No –  zaczął zadowolony, gdy komisarz postawił swój bagaż na ziemi. –  Gdyby pan czego potrzebował, to mieszkamy na dole. Znajdzie pan na pewno. Drzwi są od podwórka. Pali pan?
Czachor pokręcił przecząco głową.
– To dobrze, bo stara... znaczy się – żona znowu by narzekała–  uśmiechnął się szeroko, w charakterystyczny dla siebie sposób. –  To na urlop pana przysłali, tak? Na wypoczynek znaczy się?
– Nie, nie – zaśmiał się. –  Do roboty przysłali.
– Aaaa, do roboty. Do roboty... –  zaczął powtarzać, jak gdyby nie wiedział czy ma już wyjść  czy  może jeszcze przez chwilę pozagadywać nowego gościa. –  A co to, swoich już nie mają?–  zapytał niby poważnie zdziwiony.
Czachor zastanowił się przez chwilę, co albo czy w ogóle cokolwiek odpowiedzieć.
– To dosyć skomplikowana sprawa –  wyjaśnił.
– A co, zabili kogo?–  zapytał przejęty Mazur.
Komisarz tym razem uśmiechnął się tylko przepraszająco w nadziei, że gospodarz zrozumie, że ten nie ma ani ochoty, ani możliwości, aby z nim o tym rozmawiać.
– A, no tak –  westchnął. –  Tajemnica śledztwa. Rozumiem. Jak się już pan tutaj, no tego, ogarnie, to na obiad... –  popatrzył na zegarek. –  Na kolację już w zasadzie zapraszam. Zejdzie pan na sam dół. Tam żona już stół zastawiła dla pana.
Czachor podziękował gospodarzowi i zamknął za nim drzwi. Nawet sympatyczny człowiek –  stwierdził. Może tylko trochę nachalny.
Kiedy zmieniał przepoconą nieco koszulę na T– shirt, zorientował się, że w pokoju nie ma łazienki. Pewnie jest na korytarzu –  uznał. Usiadł ostrożnie na łóżku, jakby badając, czy się pod nim nie załamie. Odkręcił wypitą już prawie butelkę coli i wziął kilka drobnych łyków, opróżniając ją niemal do pełna. Myślał przez chwilę nad tym, co powinien teraz zrobić. Była już prawie dziewiąta. Chłopaki z Suwałk obiecali, że jeszcze dzisiaj do niego zadzwonią, żeby dogadać się, co do jutrzejszego dnia. Wzbudzali w nim sympatię. Podobał mu się ich tok rozumowania i pobieżny plan, który przedstawili dla pani prokurator. Obaj byli niżsi od niego stopniem. Trochę dziwiło go, że do sprawy nie został przydzielony ktoś z nieco większym doświadczeniem. Chociaż... Podkomisarz Przemysław Wojciechowski był w zbliżonym wieku, co on. Zatem długość ich stażu w policji nie różniła się zapewne znacząco. Czachor miał po prostu więcej szczęścia do rozdających gwiazdki. Zastawiał się jaki jest aspirant Maciej Król. Od czasu kiedy go poznał, ten nie odezwał się chyba, bezpośrednio do niego, ani razu. Widać było, że to Wojciechowski gra pierwsze skrzypce w tym duecie. Nic zresztą dziwnego. Ktoś zawsze musiał wziąć na siebie odpowiedzialność, i w razie czego także porządny opierdol od przełożonych.
Czachora zastanawiała jeszcze tylko jedna rzecz. Cały czas miał w głowie słowa prokurator Cieślak. "Sprawa jest polityczna". Co to mogło do cholery znaczyć? Wspominała coś o właścicielu działki, na której wykopano szkielet. Kto to mógł być? "Za rok są wybory" –  przypomniał sobie słowa prokurator. Chyba parlamentarne –  zastanowił się przez chwilę. Czyli poseł. Poseł albo senator. No to może być z tego niezłe bagno. Co chwila ktoś się będzie dopytywał: "Macie sprawcę?", "Robicie jakieś postępy?". Żaden policjant nie lubił, gdy ktoś z zewnątrz się wtrącał. A tym bardziej jeżeli był to polityk. Czachor znał kilka takich spraw. Z jedną, może dwie niestety prowadził albo brał w nich udział. Jeżeli trafiło się na jakiegoś upierdliwego dupka miało się, krótko mówiąc, przerąbane. Pół biedy, jeżeli tylko ciągle dopytywał się o przebieg śledztwa. Gorzej było, kiedy zaczynały się naciski na przełożonych, straszenie znajomościami i koneksjami. To był po prostu koszmar. Upierdliwy koszmar. Przełożeni się denerwowali, co chwila popędzano prowadzących sprawę. Padały niemiłe słowa, odbywały się nieprzyjemne rozmowy. I co najgorsze –  nic z tego dobrego nie wynikało. Policjanci zamiast szukać sprawcy, musieli się tłumaczyć ze swoich działań. Czachor miał na to jedno określenie –  paranoja.
Komisarz stwierdził, że nie będzie czekać na telefon, tylko pójdzie coś zjeść. Rzeczywiście był porządnie głodny. Wychodząc z domu, zjadł na szybko dwa kawałki pizzy sprzed kilku dni, a potem podczas spotkania z suwalskim naczelnikiem poczęstowano go jedynie jakimiś ciasteczkami, których praktycznie nie tknął. Niepewnie wszedł do jadalni i zajął miejsce przy mniejszym stoliku z czterema krzesełkami, nakrytego białą ceratą w czerwone grochy, na którym stały przygotowane dwa talerze i sztućce. Prawie w tym samym momencie otworzyły się drzwi w kącie pomieszczenia. Wyszła z nich kobieta w wieku zbliżonym do wieku pana Mazura. Miała jednak znacznie smuklejszą figurę. Arturowi wydawało się, że jest od właściciela nieco wyższa.
– No, w samen raz. –  Uśmiechnęła się serdecznie, stawiając przed komisarzem wazę z zupą. –  Zaraz chleba jeszcze panu przyniosę.
– Nie, nie trzeba. –  Komisarz odruchowo pokręcił głową. –  Dziękuję.
Kobieta stała przez chwilę patrząc na Artura, jak gdyby w pierwszej chwili nie zrozumiała co do niej mówi. Po chwili uśmiechnęła się raz jeszcze i zostawiła policjanta samego. Czachor podniósł pokrywkę od wazy. Zamieszał chochlą, sprawdzając jaką zupę mu podano. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz ją jadł. Pewnie jeszcze wtedy, kiedy żyła jego matka. Po jej śmierci podstawowym elementem diety komisarza stały się fast foody. Miał świadomość tego, że się zaniedbał. Mocno się zaniedbał. Przytył parę kilo. Przestał regularnie biegać i uprawiać cross fit. Na brzuchu zaczęły pojawiać się już pierwsze fałdy tłuszczu, a niećwiczone mięśnie stały się obwisłe. Teraz, kiedy wrócił do roboty, miał szansę w końcu to zmienić. Jednak akurat w tym momencie nie miał siły, aby o tym myśleć. Był zmęczony po dniu, najpierw przebijania się przez zakorkowaną ósemkę, a później manewrowania na krętych suwalskich szosach. Bolała go trochę głowa. Nie wiedział, czy  bardziej ze zmęczenia, czy może raczej z nerwów i stresu.
Nalał zupy pomidorowej i zaczął ją powoli jeść. Była całkiem niezła. Miała dosyć wyrazisty smak, a drobny makaron nie był ani za twardy, ani zbyt rozgotowany. Po około pięciu minutach w drzwiach znów pojawiła się kobieta, tym razem niosąc talerz. Postawiła go na brzegu stołu, a następnie zabrała talerz po zupie i życząc smacznego wyszła. Komisarz podniósł sztućce i zaczął odkrajać kawałek schabowego. Następnie wziął trochę ziemniaków i ogórków ze śmietaną. Podobnie jak zupa, smakowało mu. Dawno nie jadł czegoś tak "domowego". Jedzenie jest dobre, więc nie powinno być źle –  stwierdził. Trochę przeszkadzał mu brak łazienki w pokoju, ale uznał, że jakoś to przeżyje. Gospodarze też wydawali się całkiem sympatyczni. Byli za to chyba skonfliktowani ze swoim sąsiadem, prowadzącym gospodę. Czachor nie mógł przypomnieć sobie jego nazwiska. Ciekawe czego dotyczył spór. Wyglądało na to, że w „Gospodzie nad jeziorem” też wynajmowano pokoje, więc była to zapewne zwykła niechęć do konkurencji. Być może któregoś razu właściciel gospody "podkradł" gościa państwu Mazur, tak jak dzisiaj próbował "podkraść" komisarza. A może chodziło o coś więcej... Może jakiś wieloletni konflikt pomiędzy rodzinami? Artur zauważył z zadowoleniem, że wraca mu ten policyjny dryg. To coś, czego mu brakowało, kiedy był na urlopie. Ta ciekawość. Te "psie" węszenie przy każdej możliwej okazji.
– A ja się chyba panu nie przedstawiłam, co? –  odezwała się do niego kobieta, która teraz zabierała jego talerz. –  Halina Mazur, właścicielka pensjonatu. –  Podała mu rękę. –  Mojego męża pewnie już pan poznał, co?
Czachor pokiwał głową.
– Pan to z policji jest, co? –  zapytała z błyskiem w oku.
– Ta, z policji. – Czachor prawie się zaśmiał. Te pytanie zawsze wywoływało na jego twarzy uśmiech. Raczej nie z zakłopotania, bardziej z jakiegoś rozbawienia. Ta ciekawość ludzi, te dopytywanie się, ciągłe domaganie się historii o zabójstwach, seryjnych mordercach, porwaniach dla okupu po prostu go bawiły.
– To bardzo dobrze –  stwierdziła pani Mazur dosyć poważnie. –  W końcu może pan porządek z tymi Woźniakami zrobi. –  Wskazała dłonią w bok.
Komisarz nie wiedział za bardzo, co odpowiedzieć. Nie miał ochoty dzisiaj słuchać historii, o tym kto, komu, co i jak dawno zrobił.
– To to jest dopiero, jak to mówią tak mądrze, nieuczciwa konkurencja! –  wykrzyknęła prawie. –  Co kto do nas jedzie, to on na tej drodze czeka i do siebie zaprasza. Henio teraz cały czas musi pilnować. A do tego te pijackie burdy! Tym to dopiero się policja powinna zająć! Tam przychodzą, wie pan, takie na łyso ogolone. Na pewno bandyty jakie!
W tym momencie zawibrował, leżący na stole, telefon Czachora. Komisarz popatrzył przepraszająco na panią Halinę. W duchu jednak cieszył się, że wybawiło go to od dalszego słuchania tej opowieści. Gospodyni uśmiechnęła się, dając do zrozumienia, że nic nie szkodzi, a swój monolog zapewne dokończy przy innej okazji, po czym opuściła jadalnię. Policjant wstał od stołu i odebrał połączenie.
– Cześć. Przemek z tej strony –  w słuchawce odezwał się głos podkomisarza Wojciechowskiego.
– Cześć. Co tam?
– Słuchaj za jakieś dwadzieścia, trzydzieści minut będziemy z Maćkiem u ciebie. Pojedziemy do klubu trochę rozerwać się, pointegrować, wypić i ustalić plan na jutro.
– No nie wiem...–  zaczął Czachor. Był zmęczony. Nie chciało mu się za bardzo. Chociaż w zasadzie po zjedzeniu obiadokolacji poczuł się jakoś lepiej. W zasadzie co mu szkodziło?
– Weź tam nie tego, tylko szykuj się. Musisz... no... z lokalnym społeczeństwem się zapoznać. –  Zaśmiał się.
– Dobra. –  Zdecydował się. –  To za jakieś pół godzinki, ta?


=> Rozdział IV

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon wykonała Shalis dla WioskaSzablonów przy pomocy AlexOloughlinFan, subtlepatterns.