sobota, 22 kwietnia 2017

Fundamenty - Rozdział XXX

Znalezienie papierosów bez polskich znaków skarbowych, którymi handlował Szymański zajęło im zaledwie chwilę. Tak jak powiedział im mężczyzna, paczki z kontrabandą znajdowały się w piwnicy. Nie były nawet jakoś specjalnie ukryte. Tuż obok nich stały słoiki z przetworami. 
– Kurwa, sporo tego – westchnął Przemek, kiedy po raz kolejny zszedł na dół, aby wynieść kolejny karton. – Mam nadzieję, że to nie jest magazyn.
– Że co? Jaki magazyn? – Zdziwił się Czachor.
– No co? – Popatrzył na niego. – U was nie ma przemytników w Białym?
– No są... Znaczy bardziej w tych przygranicznych powiatach... – Zastanawiał się, o co mogło chodzić podkomisarzowi. – Masz na myśli...
– No, no. – Pokiwał głową. – Na moje oko to może być tak zwany magazyn, a ten Szymański to dystrybutor. Rozumiesz, gość się świetnie nadaje – pijaczek, uzależniony, samotnie wychowujący dzieci, pewnie bezrobotny. 
– Myślisz, że pracuje dla jakiejś... – Nie chciał dać po sobie poznać, że zgłębiał już temat tutejszej przestępczości zorganizowanej. –  Hmm... większej grupy?
– Grupy... – Zaśmiał się pod nosem Wojciechowski. – To żadna tam grupa, stary. To jest normalna mafia. Temu jeżeli trafiliśmy na ich magazyn, to, że tak powiem, mamy przejebane. Nie wiem, jak jest u was w Białym, ale tutaj panuje taka niepisana zasada, że jedni drugim nie wchodzą w drogę. A jak już sobie wejdą...
– To co? – zapytał Czachor.
Dopiero po chwili zorientował się, że chyba nie powinien był zadawać tego pytania. Zaraz wyjdziesz na palanta z wojewódzkiej – zganił sam siebie.
– Jak zaczynałem służbę – odparł bez cienia urazy Przemek. – to którejś nocy spłonęły dwa radiowozy, zaparkowane przed jednym z komisariatów. Niby zwarcie instalacji, niby jeden zajął się od drugiego. Niby przypadek, że tydzień wcześniej patrol drogówki z tego samego komisariatu przy rutynowej kontroli ujebał ciężarówkę pełną szlugów. I powiem ci, że nikt już tego specjalnie nie ruszał. Biegły napisał w papierach co trzeba, sprawa poszła do umorzenia, a wojewódzka dała dwie nowiutkie radiolki. – Spojrzał na, nieco zaskoczonego jego opowieścią, komisarza, a następnie dodał, jak gdyby chciał, aby historia stała się jeszcze bardziej intrygująca:
– No i oczywiście przez przypadek – Położył szczególny nacisk na ostatnie słowo. – po jakimś czasie z depozytu zniknęły wszystkie skonfiskowane podczas tej kontroli fajki. Przynajmniej tak mi opowiadali.
Zastanawiał się, czy powinien mu uwierzyć. Być może Przemek pewnie trochę podkoloryzował swoją opowieść. Aczkolwiek biorąc pod uwagę to, czego dowiedział się od Małgosi, takie coś mogło się rzeczywiście wydarzyć. Poza tym poddanie w wątpliwość obaw podkomisarza przed lokalną mafią, mogłoby wywołać kolejne niepotrzebne spięcie.
– Już chyba wszystko wynieśliśmy – poinformowała, podchodząc do nich, Klaudia. – Chłopaki sprawdzili – w piwnicy nie ma żadnych skrytek, podwójnych ścian, niczego, gdzie mógłby coś jeszcze schować. Z drugiej strony, jakiś mało pomysłowy ten wasz gość. Trzymać tyle towaru na wierzchu... – Pokręciła z dezaprobatą głową.
– Zapewne się nie spodziewał – stwierdził Wojciechowski. – Zresztą, gdyby nie próbował uciekać, to pewnie by jeszcze trochę pohandlował. No cóż, uratowaliśmy skarb państwa przed nieuczciwym obywatelem. – Zaśmiał się. – Żeby nie to, że zamknąłeś młodego Strzelińskiego – zwrócił się do Czachora. –  to, kto wie, może za rok  byśmy od DZtu jakiś medal dostali. A tak... – zażartował. –  A Ty gdzie byś fajki trzymała? – Popatrzył na dziewczynę. – Bo tak mówisz...
– A skąd wiesz, że nie trzymam? – Uśmiechnęła się, odgarniając z twarzy kręcone blond włosy. –  Czemu wy w zasadzie przyjechaliście do tego faceta? Myślałam, że zajmujecie się szkieletem.
– No bo się zajmujemy – odparł Przemek. – Facet ma związek ze sprawą z 2005 roku i chcieliśmy to sprawdzić, ale niestety nie chciał z nami rozmawiać. Zresztą, pewnie spierdalał przez te fajki. –  Popatrzył w stronę Artura.
Komisarz poczuł się trochę nieswojo. Powinien przeprosić? Wytłumaczyć się? A może po prostu przeczekać? Uraził ambicje podkomisarza. Zrobił jedną z gorszych rzeczy, jaką mógł zrobić mężczyzna drugiemu mężczyźnie. Teraz Wojciechowski będzie chciał mu zapewne udowodnić, że to on jest lepszy i że to on ma lepsze metody. Trzeba to było jakoś przerwać. Kłótnie z nowo poznanymi kolegami nie były mu do niczego potrzebne.
– To, że miał w piwnicy fajki z przemytu – odezwał się komisarz. – wcale nie oznacza, że nie ma nic wspólnego ze zniknięciem swojej żony. Proponuję, skoro już mamy papier, rozejrzeć się po domu. Może akurat coś znajdziemy. Trzeba też będzie porozmawiać z dziećmi. Może będą coś pamiętały. Wysłałbym też mundurowych, żeby pochodzili po sąsiadach i popytali o Szymańskich. 
– Wątpię, ażeby to cokolwiek dało – stwierdził obojętnie Przemek.
– Ja też. – Uśmiechnął się do niego. – Ale myślę, że warto spróbować. 
– No dobra – odparł już nieco bardziej energicznie. – Rodzice?
– Też trzeba będzie ich przesłuchać. Jednych i drugich.
– Ok – przytaknął. – To ja idę wysłać chłopaków na rozpytywanie i zaraz do was wracam. Będziecie w domu, ta?
– Mhm – odpowiedzieli niemal jednocześnie.
Wojciechowski szybkim krokiem ruszył po stromych drewnianych schodkach na górę. Artur poczuł ulgę. Wydawało się że, przynajmniej czasowo, zażegnał kryzys. Miał nadzieję, że Przemek nie będzie już do tego wracał. Komisarz znalazł się w Suwałkach także po części ze względu na atmosferę i relacje z kolegami w jego stałym miejscu pracy. Naprawdę zależało mu teraz na tym, aby nie popadać w żadne konflikty. Miał się przecież oderwać, zapomnieć o sytuacji, jaka panowała w Białymstoku po śmierci Magdy. 
Wkrótce czekało go przesłuchanie w sądzie. Znowu będzie musiał wszystko jeszcze raz opowiadać. Patrzeć na tego śmiecia, który zabił jego koleżankę. Gdyby teraz jeszcze pokłóciłby się na dobre z suwalskimi policjantami... Nie. Nie mógł na to pozwolić. Musiał uważać. Pilnować się. Pamiętać, o tym, że jest gościem. Przecież nikt go nie będzie rozliczał za tę sprawę. To najwyżej Wojciechowski i Król będą słuchać narzekań i pretensji. On wróci do Białegostoku i nic go to nie będzie obchodziło.
Nic go to nie będzie obchodziło... Zamyślił się. Potrafił tak? Potrafił olać jakąś sprawę? Sprawę o zabójstwo? Zrobiło mu się teraz jeszcze bardziej głupio niż przed paroma minutami. Przypomniał sobie te wszystkie zgłoszenia o zaginięciach. Zdjęcia, nazwiska, notatki, protokoły. Te wszystkie otwarte, krwawiące rany. Na zewnątrz zawsze był twardy. Nie pokazywał żadnych uczuć. Jeżeli już to robił, to tylko grał, aby osiągnąć zamierzony efekt. Ale obok tego, obok tych ludzkich tragedii, tego ciągłego oczekiwania, tej ciągłej nadziei nie potrafił przejść obojętnie. Jeżeli nie rozwiąże tej sprawy, to będzie odczuwał ogromny niedosyt, ale przede wszystkim żal. Żal do samego siebie.
– Pokłóciliście się, co? – Głos Klaudii wyrwał go z zamyślenia.
– Nie – zaprzeczył. – Dlaczego?
– Przecież widzę. – Uśmiechnęła się delikatnie. – Widziałam, jak na ciebie patrzył.
– Nie... To nic...
– Spokojnie. – Machnęła dłonią. – Nie przejmuj się. Przejdzie mu. On taki po prostu jest. Wieczne dziecko.
Czachor mimowolnie się uśmiechnął. W tym, co mówiła dziewczyna, było rzeczywiście coś z prawdy.
– Tak, tak. Wieczne dziecko – zaśmiała się. – Kiedyś... Tylko nie mów, że wiesz ode mnie – poprosiła.
Czachor skinął głową.
– Kiedyś przesłuchiwał jakiegoś faceta. Nie pamiętam w jakiej sprawie, ale jakaś tam drobnostka. No i jak to Przemek, zrugał go, postraszył, kazał zaprowadzić na dołek. Już chodził zadowolony, że gość za godzinę, dwie pęknie i się przyzna. No i co się okazało? Że ten gość, to jakiś tam siostrzeniec prezydenta Suwałk, który przyjechał do wujka na wakacje nad jezioro. No i na dodatek był niewinny. – Zachichotała. – Oczywiście była z tego gruba afera. Na komendę przyjechał sam prezydent, poszedł do komendanta, złożył skargę. A co na to Przemuś? Przemuś prawie się rozpłakał, pobiegł w te pędy do naczelnika i zaczął tłumaczyć, przepraszać, obiecywać, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Rozumiesz? – Spojrzała na niego z rozbawieniem. – Jeszcze godzinę wcześniej chodził z wypiętą piersią i z uśmiechem od ucha do ucha, a godzinę później prawie że się popłakał.
– I jak to się wszystko skończyło? – zapytał, mimo że czuł się trochę niezręcznie, słuchając tej opowieści. Nie miał w zwyczaju, najwyraźniej w przeciwieństwie do szefowej techników, śmiania się z kolegów za ich plecami i to jeszcze przy praktycznie obcych osobach.
– Jak zawsze. Przeprosili, wycałowali po rączkach i tyle – stwierdziła. – Dobra, co robimy? – przeszła do rzeczy.
– Hmm... – Podrapał się po głowie. – Chciałbym przeszukać ten dom i w ogóle całą posesję przede wszystkim pod kątem miejsca dokonania zabójstwa... Sprzed dziesięciu lat – dodał po chwili z niepewnością w głosie.
– Będzie ciężko... –  Zmierzyła go wzrokiem. – Ale myślę, że da się coś zrobić.
– Znaczy... Dziesięć lat temu też zrobiono przeszukanie – tłumaczył. – I nawet znaleziono krew, ale było jej zbyt mało... Tylko wiesz...
– Spokojnie. – Uśmiechnęła się. – Mogli coś przeoczyć. Rozumiem. Krew ma to do siebie, że trudno ją usunąć, więc jest szansa, że jeżeli doszło tutaj do zabójstwa, to być może ją znajdziemy. Wasza ofiara miała obrażenia czaszki, prawda?
– Aha. – Pokiwał głową.
– No to poszukamy też narzędzia. Z tym może być jeszcze trudniej, ale spróbujemy. 
– Interesują nas też rzeczy osobiste zaginionej – dodał. – Być może Szymański ich nie wyrzucił. 
– Dobra. No to zabie...
– Ej! – przerwał jej, stojący na górze Przemek. – Co tam na mnie gadacie?! Chodźcie już!
– Mówiłam. – Posłała Czachorowi porozumiewawcze spojrzenie i kręcąc z rozbawieniem głową ruszyła w kierunku schodów.

Znajdowali się w sypialni Szymańskich. Fakt, że usytuowana ona była na poddaszu w połączeniu z panującymi na zewnątrz temperaturami sprawiał, że było im niezwykle duszno. Czachor co chwila ocierał z czoła drobne kropelki potu. Od wypełniającego pomieszczenie zapachu papierosów zaczynała boleć go głowa i robiło mu się niedobrze. Miał wrażenie, że zaraz albo zwymiotuje, albo zemdleje. Nie wyobrażał sobie mieszkania w takim miejscu na co dzień.
Zastanawiał się, jak to się stało, że taki ktoś jak Paweł Szymański ma największy dom w całej wsi. Przecież już na pierwszy rzut oka widać było, że jest kompletnym nierobem, który całe dni spędza na gaszeniu wiecznie nieposkromionego pragnienia tanią wódką. Takie mieszkanie musiał  odziedziczyć po rodzicach albo dostać w spadku po kimś innym – uznał komisarz. No i doprowadził je do ruiny – stwierdził, przeglądając zawartość kolejnej szuflady w rozpadającej się komodzie.
Rzeczy osobiste Katarzyny Szymańskiej wciąż znajdowały się na swoim miejscu. Można było odnieść wrażenie, że kobieta nadal tu mieszka. Fakt, że mąż nie wyrzucił jej rzeczy mógłby wskazywać na to, że wciąż na nią czeka, wierzy, że jego żona żyje. Ale nie w przypadku tego człowieka. On był zapewne po prostu zbyt leniwy, żeby pozbyć się ubrań i innych przedmiotów, które należały do jego małżonki. Policjantom nawet przez myśl nie przeszło, że jest on dobrym, kochającym mężem, któremu przyszło się zmierzyć ze straszliwym życiowym dramatem, jakim jest zaginięcie ukochanej osoby. 
Wstępnie przyjmowali dwie wersje – albo kobieta została zamordowana i to być może jej szkielet znaleziono w Bachmatówce, albo też po prostu miała dosyć i uciekła od znęcającego się nad nią partnera. Jednak fakt, że nie zabrała ze sobą żadnych rzeczy oraz że pozostawiła własne dzieci pod opieką ojca–pijaka, przemawiał bardziej za tym, że coś jej się stało. 
– Zobacz. – Podkomisarz trzymał w rękach rozłożoną białą bawełnianą koszulkę.
Była zbyt mała, aby należeć do Szymańskiego. W okolicach dekoltu znajdowały się nieco już wyblakłe  czerwono-brunatne plamki.
– Krew – stwierdził Wojciechowski. – Czyli to prawda, że się nad nią znęcał. Zabezpieczamy to, nie?
– Ta – odpowiedział Czachor. – Ale to nadal zbyt mało. Potrzebujemy czegoś mocniejszego.
– Najlepiej by było, gdyby facet miał w piwnicy salę tortur. – Uśmiechnął się krzywo. – Tak jak w tych amerykańskich filmach o psychopatach, co nie?
Artur zaśmiał się nieznacznie. Nie wiedział, czy jest to aluzja do ich niedawnej kłótni, czy też po prostu zwykły żart. Najbezpieczniej było nic nie odpowiadać.
– Dobra. – Wojciechowski westchnął ciężko. – Masz jakiś pomysł? Gdzie i czego jeszcze możemy poszukać w tej melinie? – Ostentacyjnie rozejrzał się po pomieszczeniu.
Rzeczywiście, przebywanie w nim nie należało do najprzyjemniejszych.
– Nie wiem... – zastanowił się. – W sypialni szukałbym... – Popatrzył z zawahaniem na Przemka. Czuł się teraz nieco dziwnie, będąc pytanym przez niego o jakąkolwiek radę.
– No? – Podkomisarz, krzywiąc się, otarł pot z czoła.
– Szukałbym jakiegoś dziennika, pamiętnika – odparł szybko. – Tutaj jej raczej nie zabił.
– Też tak sądzę – przytaknął. – Kuchnia, co nie?
– Mhm. – Pokiwał głową, szperając w kolejnej szufladzie.
– Jak to jest – zaśmiał się Wojciechowski. – że zawsze tam...
– Noże, patelnie, garnki, talerze, ostre krawędzie blatów i stołu – wymienił Czachor. – Kumulacja idealnych narzędzi.
– Coś w tym chyba rzeczywiście jest.... – przyznał rację komisarzowi, jednocześnie zaglądając pod leżące na łóżku poduszki. – Dla wróżki zębuszki nic nie zostawili – zażartował.
– Zobacz pod materacem jeszcze – zaproponował Artur.
– Dobra. – Wojciechowski uniósł materac najpierw z jednej, potem z drugiej strony, sprawdzając czy nic się pod nim nie znajduje. – Pusto – stwierdził. – A w szufladzie z bielizną?
– Też nic.
– Cholera – westchnął, stając na środku pokoju. – To co robimy? Kończymy tutaj?
– Chyba tak – odpowiedział mu po chwili namysłu. – Spakuj te zakrwawione ubrania. Może się do czegoś przydadzą... A ja pójdę zobaczę co tam u Klaudii.
Schodząc po skrzypiących drewnianych schodach nie miał zbyt wielkich nadziei. W ogóle to szczerze wątpił, aby to przeszukanie wniosło coś nowego do sprawy. Jeżeli dziesięć lat temu nie znaleziono wystarczających śladów krwi, to teraz tym bardziej jej nie znajdą. Przeglądając akta sprawy, miał wrażenie, że prowadzący ją wówczas policjanci byli naprawdę w nią zaangażowani i wykonali wszelkie czynności, które mogli. 
– Jak tam? – zapytał, stając w progu kuchni.
To właśnie tam najczęściej dochodziło do najtragiczniejszych zdarzeń podczas rodzinnych awantur. Nazywali je zabójstwami kuchennymi. Stanowiły one spory odsetek wszystkich popełnianych zabójstw. Zwykle wyglądało to tak, że padło o kilka słów za dużo, ktoś chwytał za leżący nieopodal nóż, rzadziej patelnię czy tłuczek, i pod wpływem chwilowego przypływu emocji zadawał śmiertelny cios. No i, w najlepszym dla niego wypadku, marnował sobie co najmniej osiem lat życia. 
Czachorowi zawsze było jakoś tak trochę żal takich sprawców. To nie byli w większości źli ludzie. Nie mieli zamiaru nikogo zabić. W chwili kiedy sięgali po nóż, nie myśleli nawet najczęściej o tym, co właśnie robią. Zawsze tłumaczyli: "To wszystko działo się tak szybko. Ja nie chciałam. Ja nie chciałem". Takie tragedie zdarzały się nawet w dobrych, kochających się na co dzień rodzinach.  Podczas swojej pracy zdążył zauważyć, że w przypadku spraw, gdzie między sprawcą a ofiarą istniała wyjątkowo silna więź emocjonalna, obrażenia ofiary bywały często dotkliwsze. Zamiast jednej rany kutej znajdowali ich na przykład pięć. Wielkie uczucia miały to do siebie, że ze skrajnie pozytywnych potrafiły przechodzić w skrajnie negatywne. Dlatego zawsze było mu szczególnie żal tych sprawców, którzy żywili do swoich ofiar ogromną miłość, a którzy w wyniku jakieś sprzeczki wbrew sobie, tylko na chwilę, przekształcali ją w ogromną nienawiść. Chwilę, poprzez którą stawali się zabójcami. To byli dobrzy ludzie, którzy po prostu dali się zbytnio ponieść emocjom i popełnili błąd. Błąd, za który musieli zapłacić. I ku temu komisarz nigdy, pomimo całego dla nich współczucia, nie miał wątpliwości. Często jednak największą zapłatą, było nie więzienie, a brak ukochanej osoby, którą na dodatek samemu pozbawiło się życia.
– Na razie nic. – Dziewczyna podniosła na niego wzrok. – Spryskałam całą podłogę luminolem i jak na razie znalazłam tylko te ślady krwi, którą, według protokołu, zabezpieczono już dziesięć lat temu.  Popsikam jeszcze na meble, ale... No nic. – Wzruszyła ramionami. – Jak u was?
– Też nic. Nie wyrzucił rzeczy osobistych żony, jej ubrań, ale nie znaleźliśmy tam nic ciekawego –  odpowiedział. – A inne pomieszczenia?
– Sprawdziłam korytarz, coś w rodzaju salonu. Tam też nic nie ma. Nie byłam jeszcze w piwnicy i na górze w sypialniach.
– Nic? – zapytał nieco zdziwiony. – Żadnej krwi? Przecież on się nad nią podobno regularnie znęcał.
Klaudia pokręciła przecząco głową, spryskując jednocześnie ściankę kuchennej szafki.
– Wiesz, krew niekoniecznie musiała się lać strumieniami. Mogło jej być mało, tylko odrobinkę. No i jeżeli tak było, no to raczej jej nie znajdziemy. Zresztą chyba nie tego szukamy, co?
– No nie – przytaknął smętnie.
– Co tam? – Usłyszał za plecami głos podkomisarza.
Odwrócił się do niego bokiem. W ręku trzymał kilka, zapakowanych w duże woreczki strunowe,   ubrań Szymańskiej.
– Nic – odpowiedział mu Czachor. Spojrzał na zegarek. Dochodziła szósta. – Coś ci jeszcze pomóc? –  zwrócił się do techniczki.
– W zasadzie to chyba nie... – odparła po chwili. – Zostanę tutaj z chłopakami i jeszcze trochę poszperamy, ale...
– Ale? – zapytał Przemek.
– Słuchajcie – zaczęła, przerywając na chwilę rozpylanie środka wykrywającego krew. – Protokół z 2005 jest porządnie napisany. Z tego co mi się wydaje, to niczego nie przegapili. Wszystko sprawdzili. Także nie wiem...
– Ok. Rozumiem. To co, stary, zwijamy się? – zwrócił się do Artura.
Komisarz jeszcze raz spojrzał na zegarek. Umówili się o siódmej. Nie zdąży już nawet wrócić do pensjonatu i się odświeżyć. Jeżeli pobędą tutaj jeszcze trochę, to się spóźni. Nie mógł się spóźnić. Nie chciał się spóźnić. Za bardzo ją kochał.
– Zwijamy się – przytaknął, obracając się w stronę wyjścia.


=> Rozdział XXXI

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon wykonała Shalis dla WioskaSzablonów przy pomocy AlexOloughlinFan, subtlepatterns.