wtorek, 18 kwietnia 2017

Fundamenty - Rozdział XXIX

Wyszukując dyskretnie w bazach danych informacji o udaremnionym przemycie, w który miał być zamieszany chłopak Kwiatkowskiej, cały czas myślał o wczorajszym wieczorze. Kiedy szedł do niej na górę miał poważne wątpliwości. Nie wiedział, czy to wszystko ma jakikolwiek sens. Kiedy jednak wracał do samochodu zrozumiał, że tak. To ma sens. Nie potrafił opisać tego, co wczoraj poczuł. Od dłuższego czasu potrzebował akceptacji, zrozumienia, czułości. I wszystko to znalazł w zaledwie kilkanaście dni. Po raz pierwszy, chyba od czasów dzieciństwa, zaczął mówić o swoich uczuciach, zaczął je szczerze okazywać. Nie miał pojęcia, jak do tego wszystkiego doszło. Po prostu – stało się. Miał wrażenie, że w ciągu najbliższych dni nic nie będzie mu w stanie zepsuć dobrego humoru – ani sprośne żarciki rzucane nieustannie przez Przemka, ani chuligańskie incydenty, które od czasu ataku na Frooma, zdarzały się na Tour de France niemal codziennie, ani godziny żmudnego przeglądania zgłoszeń o zaginięciach w dusznym, ciasnym pokoiku, ani nawet ten pieprzony gość z czarnego bmw M Z4 coupe. Cały świat przestał w zasadzie dla niego istnieć. Teraz była tylko Ona.
Znalazł coś, co pasowało do tego, o czym wczoraj opowiadała mu Małgosia. Zimą 2011 roku funkcjonariusze z Wydziału Zabezpieczenia Działań Straży Granicznej zatrzymali na lokalnej drodze podejrzany konwój ciężarówek.
Okazało się, że przewoziły one papierosy bez polskich znaków skarbowych. Oprócz kierowców w sprawie zatrzymano także kilku mieszkańców powiatu suwalskiego. Wśród nich nie było jednak Rafała Czerwińskiego. Kilku z nich oskarżono o udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Zostali oni jednak w 2013 uniewinnieni. 
Chłopak Kwiatkowskiej został aresztowany w 2012 – myślał komisarz. – Ci, którzy być może przez niego trafili do aresztu, nie byli wtedy na wolności, ale jeżeli chłopak rzeczywiście wdał się w jakieś układy z lokalną mafią, to miał prawo mieć obawy. Przecież taka akcja, to ogromne straty dla przemytników. Nie mówiąc już nic o zagrożeniu, które dla nich powodowała. Gdyby ktoś miał chęć pociągnięcia sprawy dalej, mogłoby się to skończyć nawet rozbiciem całej grupy. 
Popołudniu funkcjonariusz miał mu przynieść z prokuratury akta sprawy zabójstwa. Teraz jednak musiał skupić się na przeglądaniu zgłoszeń, których miał już serdecznie dosyć. Starał się mimo to, selekcjonować je w taki sposób, jak gdyby nie wiedział o sprawie Kwiatkowskiej. Przynajmniej do czasu, kiedy nie będzie miał pewności, że to jej szkielet odkopano na działce posła. Jutro po pracy pojedzie to Białegostoku osobiście przekazać materiał DNA do badań. Miał nadzieję, że uda mu się to załatwić po cichu. Znał pracowników laboratorium. Nie powinni robić problemów.
– Słuchajcie tego – odezwał się w pewnym momencie Wojciechowski.
Oderwani od monotonnej pracy, wbili w niego spojrzenia.
– 2005 rok, Klimianki. Rodzice zgłaszają zaginięcie dwudziestopięcioletniej Katarzyny Szymańskiej. – Podkomisarz wybierał, z trzymanych w rękach akt, najważniejsze informacje. –  Głównym podejrzanym staje się mąż zaginionej – Paweł Szymański. Sąsiedzi i najbliższa rodzina, łącznie z dziećmi Szymańskich, zgodnie twierdzą, że starszy od kobiety o dziesięć lat mężczyzna znęcał się nad nią od dłuższego czasu. Do tego miał problemy z alkoholem, pieniędzmi, a w toku śledztwa ustalono także, że miał kilka kochanek. W domu znaleziono ślady krwi, należącej do zaginionej. Było jej jednak zbyt mało, aby stwierdzić, że w tym miejscu doszło do zabójstwa. Szymański został zatrzymany, ale zwolniono go po dwóch dniach z powodu braku wystarczających dowodów – zakończył. – Jak dla mnie, pasuje jak ulał – stwierdził
– A ta Szymańska – zaczął Maciek. – nie miała żadnych kochanków? Kogoś, do kogo mogłaby na przykład uciec od znęcającego się nad nią męża?
– Nic tutaj nie ma na ten temat – odpowiedział mu Przemek. – Sąsiedzi i bliscy określali ją jako spokojną, cichą, skrytą. Według jej rodziców stała się dopiero taka po ślubie z Szymańskim. 
– Brzmi sensownie – odezwał się Czachor. – Trzeba by porównać DNA zaginionej z DNA szkieletu. No i oczywiście przycisnąć tego Szymańskiego.
Poczuł ulgę. Potrzebował jakiejś alternatywy. Dla własnego spokoju. Chciał mieć poczucie, że nie skupia się tylko wokół jednej, dosyć wątpliwej sprawy. Może nie tyle wątpliwej, co podejrzanej. Miał dziwne wrażenie, że podsunięcie mu jej może być jakąś zagrywką ze strony Marcina i "firmy", którą reprezentował. Zaczynał się nawet powoli obawiać o wiarygodność wyników badań. Na razie jednak oddalał od siebie tę myśl.
– No to pojedziemy go popołudniu przycisnąć – zadecydował Wojciechowski, wracając do przeglądania zgłoszeń.
Pozostali uczynili to samo. 

W zamyśleniu spoglądał na urokliwe suwalskie pejzaże. Przejeżdżali akurat obok jakiegoś jeziora, za którym rozciągały się charakterystyczne dla tych terenów pokryte zielenią wzgórza. Prawie jak w górach – pomyślał z nutą rozbawienia. Nawet chyba się delikatnie uśmiechnął. Patrząc przez szybę samochodu, cały czas myślał o Małgosi. Nie irytowały już go te kręte, wąskie drogi. W ogóle go to teraz nie obchodziło. Zauważył, że stał się jakiś taki... spokojniejszy, bardziej obojętny na otaczający go świat. Zaczął go postrzegać w zupełnie inny sposób. Ona była jego całym światem. Nigdy nawet nie pomyślał, że dojdzie do czegoś takiego, że to się kiedykolwiek wydarzy. Czuł się teraz przyjemnie. Wspaniale. Wyjątkowo. Odczuwał większą pewność siebie. W końcu to osiągnął. Nawiązał głęboką relację. I to na dodatek z kobietą. Cudowną kobietą. Zrobił coś, co było dla niego jeszcze tak niedawno zupełnie niewyobrażalne. W głębi duszy pojawiło się  przekonanie, że teraz może wszystko. Dosłownie wszystko. Z jednej strony uważał, że to po prostu głupie, naiwne... Z drugiej, że wszystkie jego obawy są zbędne. I o dziwo, tego drugiego się o wiele mocniej trzymał.
– A jak tam z Małgorzatką, stary? – odezwał się w pewnym momencie Przemek, jak gdyby czytał mu w myślach.
Odwrócił wzrok w jego stronę. W głosie kolegi nie odnalazł żadnej ironii, żadnego rozbawienia. Chyba pytał poważnie. Co miał mu jednak odpowiedzieć? Owszem, zaczął mówić o swoich uczuciach dziennikarce, ale jakoś nie wyobrażał sobie, że będzie o nich opowiadał Wojciechowskiemu.
– No bo wiesz, Małgorzatka mówiła, że ty fajny gościu jesteś – dodał już z mniejszą powagą.
Mówiła? – zaniepokoił się Czachor. Co mu powiedziała? Nie chciał, żeby wszyscy wiedzieli. Domyślał się, że jego nowi koledzy wiedzą. Ale do tej pory był przekonany, że ich wiedza ogranicza się raczej w tej kwestii do ogólników. Czułby się jakoś głupio, gdyby okazało się, że jest inaczej. Ale... Nie, ona taka raczej nie była. Nie była typem kobiety, która musi chwalić się na prawo i lewo z kim się spotyka. Nie. Zdecydowanie taka nie była.
– Spokojnie. –  Zaśmiał się podkomisarz, widząc jego minę. – Nic więcej mi nie powiedziała.
Komisarz poczuł ulgę. Nie mylił się. Nie była taka.
– Ale ty stary nie możesz być taki... hmmm... – Zastanawiał się. – Taki sztywny, no. Nie możesz być taki skryty, cichy. Laski takich nie lubią. One, słuchaj, lubią jak popierdolisz im czasem o tym, co czujesz i tak dalej – mówił niedbale. – Ja też tego nie lubię, stary, ale czasem po prostu trzeba. Kapujesz?
W tym co mówił Przemek, nie było raczej niczego złośliwego. Wyglądało na to, że chciał mu trochę pomóc. Zdążył już pewnie zauważyć, że kontakty z kobietami nie są mocną stroną Czachora.
– Aha. – Pokiwał głową. 
Pomimo dobrych chęci Wojciechowskiego, nie miał jakoś ochoty słuchać jego rad. Był po prostu typem człowieka, który nie lubił być pouczany. Czuł się wtedy jak jakiś głupek, któremu trzeba coś tłumaczyć.
– No! – Uśmiechnął się. – Musisz być trochę odważniejszy w tych sprawach, rozumiesz nie? Małgorzatka to serio super laska, stary – kontynuował. – Ładna, niegłupia, ma trochę hajsu. Muszę ci powiedzieć, że niezły z ciebie szczęściarz.
– Ale my tylko... – zaczął komisarz. Zabolała go nieco uwaga, o pieniądzach. On nie był taki. Nie robił tego dla kasy. Nawet o tym nie myślał. Zresztą, nie zamierzał szukać sobie osoby, która będzie go utrzymywała.
– Dobra, dobra. – Przerwał mu gestem dłoni. – Wiem, wiem. – Zaśmiał się. – My tylko ze sobą rozmawiamy, my tylko mamy wspólne zainteresowania, my tylko chodzimy ze sobą na spacery, my tylko trzymamy się za ręce – wyliczał rozbawiony – my tylko się całujemy, my tylko poznajemy na wzajem naszą anatomię. – Uśmiechnął się szeroko. –  Możesz to nazywać jak chcesz, stary, ale tego nie oszukasz. Wiem coś o tym. –  Zamachał mu przed oczyma palcem, na którym nosił obrączkę.
– Nie poznawaliśmy swojej anatomii – Artur odpowiedział mu nieco rozluźniony. Może rzeczywiście nie należało się z tym kryć...
– No widzisz, o to mi chodziło – stwierdził z zadowoleniem. –  Żebyś w końcu zaczął o tym, mówić. Bez kitu, się jeszcze nie ruchaliście?
– Nie – odpowiedział. Nie podobało mu się to określenie. Zastanawiał się, czy Przemek za chwilę nie zacznie znowu rzucać tekstami, które go tak bardzo denerwowały.
– No to podziwiam, stary. Ja to bym na twoim miejscu, zrobił przy pierwszej lepszej okazji. Zaprosiła cię do swojego mieszkania?
– Zaprosiła.
Czyli znowu się zaczyna – pomyślał z irytacją.
– I nic? – dopytywał się.
– Całowaliśmy się. – Chciał, aby ten dał mu spokój.
– Tylko?
– Tylko.
– Nawet... Sorry. – Zreflektował się. –  Sorry. Wiem, czasem za dużo chcę wiedzieć. Taka policyjna ciekawość, rozumiesz nie? Chodzi mi tylko o to, stary, że Małgorzatka jest zajebistą laską i nie chciałbym, żebyś to zjebał, kapujesz? – Popatrzył w jego stronę.
Artur pokiwał głową, będąc nieco zdziwiony, że Przemek sam się przystopował.
– Ona jest taką, rozumiesz... – zastanawiał się – rozrywkową dziewczyną, ale generalnie to woli takich spokojniejszych, stonowanych. Ale wiesz, nie jakichś tam sztywniaków czy coś. Ona lubi takich dojrzałych, statecznych. Przeciwieństwa, że tak powiem, się przyciągają. Czyli ty byś się dla niej nadawał.
Dojrzały, stateczny – myślał, czy mógłby tak sam siebie określić. Jeżeli to, co mówił Przemek było prawdą, to teraz zaczynał wszystko rozumieć. Zaczynał rozumieć, dlaczego wybrała niego. Widocznie rzeczywiście uznała go za dojrzałego, odpowiedzialnego, poważnego. Ale czy on  naprawdę taki był? Od początku ich związku, bo nawet on tak określał ich znajomość, najbardziej obawiał się tego, że ją zawiedzie, rozczaruje, że okaże się dla niej nie tym, za kogo go uważała. To, że był postrzegany, jak był, nie oznaczało, że taki właśnie był. Wiedział, że człowiek w gruncie rzeczy, przez całe życie używa masek. Jest niczym kameleon, który zmienia się pod wpływem otoczenia, w którym się znajdzie. Trudno było stwierdzić, jaki ktoś jest w rzeczywistości. Jedynym sposobem na prawdziwe poznanie kogoś jest poddanie go swego rodzaju próbie, doprowadzenie do sytuacji, w której nie będzie miał już siły udawać, kiedy będzie bezsilny, bezbronny, kiedy pokaże swoją prawdziwą twarz. Artur obawiał się, że w przypadku takiej próby, nie przeszedłby jej pomyślnie. Spieprzyłby ją, tak samo jak spieprzył już kilka rzeczy w życiu. 
Zastanawiając się nad tym wszystkim, uświadomił sobie jeszcze jedną rzecz. Bał się czegoś jeszcze. Czegoś, co przerażało go o wiele bardziej niż rozczarowanie Małgorzaty. Czegoś, czego perspektywa, kompletnie go paraliżowała. Bał się, że kiedyś może ją utracić. Tę wyjątkową kobietę. Bał się, że, tak jak to powiedział podkomisarz, zjebie to. Była dla niego wszystkim. Gdyby odeszła, te "wszystko", cały otaczający go świat, stałby się niczym.  
– Mówisz poważnie? – zapytał komisarz po chwili ciszy.
– Wiem, że czasem zdarza mi się przesadzić. Taki po prostu jestem – zaczął tłumaczyć. – Ale teraz mówię całkiem serio. Ja wiem, że tobie może się to wydawać dziwne. Ty taki spokojny, ona taka energiczna i w ogóle. Ale ty się jej naprawdę podobasz, stary. Musisz tylko teraz zadbać o to, żeby ona wiedziała, że też cię kręci. No bo cię kręci, co nie? – Popatrzył w kierunku Artura.
– Kręci – odparł, niemal niezauważalnie się uśmiechając. – Nawet nie wiesz jak – dodał już nieco pewniej.

Ostatnie dwa kilometry pokonali w milczeniu. Droga, którą teraz jechali nie dość, że była pozbawiona nawierzchni asfaltowej, to na dodatek była pełna dziur i kolein. Wewnątrz pojazdu słychać było zatem tylko uderzenia kół o nierówną powierzchnię. Komisarzowi wszystkie poprzednie trasy, które pokonywał w tej okolicy, wydały się teraz nadzwyczaj prostymi i przyjemnymi.
Kiedy minęli znak z napisem "Klimianki", znaleźli się we wsi, która na pierwszy rzut oka wyglądała na zupełnie opustoszałą. Przy, teraz nieco równiejszej, szutrowej drodze stało kilka rozpadających się drewnianych chatek. Za niektórymi z nich, w podwórzach, znajdowały się jeszcze stodoły, które wcale nie były w lepszym stanie. Artur przez szybę samochodu zauważył trzy  kobiety w podeszłym wieku. Siedziały na charakterystycznej drewnianej ławeczce przy płocie jednego z domostw. Na głowach, mimo dosyć wysokiej temperatury, miały zawiązane kolorowe chusty z różnymi wzorkami. Żywo o czymś dyskutowały. Kiedy jednak zobaczyły kia'ę, którą podróżowali policjanci zamilkły i podejrzliwym wzrokiem odprowadziły ją aż do momentu, kiedy się zatrzymała. Lokalny monitoring – pomyślał komisarz z rozbawieniem. Czasem jednak ten ludzki wścibski monitoring jest znacznie lepszy i bardziej pomocny niż taki zamontowany w budynkach czy na ulicach.
Wojciechowski delikatnie otworzył drewnianą bramkę, uważając, aby przypadkiem jej nie uszkodzić. Dom, do którego zmierzali był chyba jednym z większych, jak i nie największym, we wsi. Przy stodole stał traktor, na pierwszy rzut oka jeszcze radzieckiej produkcji. Tuż obok w budzie siedział skulony szary pies. Ręka komisarza w pierwszym odruchu powędrowała w kierunku kabury, w której nosił gaz pieprzowy. Cofnął ją jednak, kiedy zobaczył, że zwierzak jest uwiązany na stalowym łańcuchu. Gdy podeszli nieco bliżej, nawet nie szczekając, podniósł tylko swój smutny wzrok, popatrzył na nich przez chwilę, po czym najprawdopodobniej uznał, że nie stanowią żadnego zagrożenia i z powrotem schował się w głębi swojej budy. 
Trzymanie psów na łańcuchach było teraz strasznie "niemodne". Starano się to piętnować i ograniczać, wprowadzając różne przepisy. Czachor był jednak w duchu wdzięczny ludziom, którzy mają to wszystko, grzecznie mówiąc, w głębokim poważaniu. 
Podeszli do drzwi. Przemek uderzył w nie kilka razy pięścią. Nikt nie otwierał. Spróbował jeszcze raz. Dalej nic. Zapukał znowu. Cisza. Popatrzyli po sobie. Kiedy już mieli wracać do samochodu, usłyszeli odgłos naciskanej klamki. Odwrócili się. Po chwili zobaczyli tęgiego, wyłysiałego mężczyznę. Miał na sobie przymały biały poplamiony podkoszulek, który odsłaniał część jego brzucha oraz zwisające zielone spodnie, w których zapomniał zapiąć rozporka.
– Czego? – Popatrzył po nich z wrogością.
– Podkomisarz Przemysław Wojciechowski – przedstawił się, wyciągając legitymację. – Komisarz Artur Czachor. – Wskazał na kolegę. – Policja.
– Z psami nie gadam – wymamrotał, starając się zabrzmieć stanowczo.
Mimo że nie stali tuż przy nim, od razu wyczuli wyraźną woń alkoholu. Gość był pijany.
– Pozwoli pan – zaczął agresywnie Przemek. – że to my zdecydujemy, czy szanowny pan z nami porozmawia. – Zrobił krok w przód.
Mężczyzna, najprawdopodobniej zdziwiony zachowaniem policjanta, odsunął się, robiąc przejście.
– A... A... – Zaczął się jąkać. – A wy jesteście z prawdziwej policji? Skąd ja mam wiedzieć, że wy nie jesteście jakimiś oszustami, hę?
– Ile dzisiaj wypiłeś? – zapytał, świdrując go wzrokiem, Wojciechowski.
– A co cię... – próbował mu odpowiedzieć.
– A to mnie, kurwa, że założę się, że masz teraz dzieci pod opieką, co?
– Toż one dorosłe prawie – odparł, zupełnie nie rozumiejąc pretensjonalnego tonu podkomisarza.
– Chuj – odpowiedział mu. – Nie wierzysz, że jestem psem, to ci to mogę udowodnić. – Wycelował w niego palcem. – Będę wrednym psem i podpierdolę cię, że zajmujesz się nieletnimi, będąc pod wpływem alkoholu. Jak ci zabiorą tych "prawie dorosłych", to przypadkiem nie stracisz na nich zasiłku?
– Dobra, dobra! – Uniósł ręce w geście bezbronności. – Wchodzą panowie.
Wnętrze domu wypełniał zapach wilgoci, dymu tytoniowego i alkoholowej woni. Wprowadził ich do kuchni, w której od dawna już chyba nikt nie sprzątał. Pierwotnie białe meble przybrały teraz kolor w odcieniu szarości, a w zlewie stała sterta niedbale ułożonych, nieumytych naczyń. Biedne dzieci – pomyślał Artur, spoglądając na mężczyznę. Było po nim widać, że stan, w którym się teraz znajduje, nie jest dla niego niczym niecodziennym. Zapewne był nietrzeźwy niemal każdego dnia. Najgorsze było jednak w tym wszystkim to, że znowu cierpiał ktoś niewinny. Ktoś, kim te grube pijaczysko miało się opiekować. 
– Słucham – oparł się o blat, spoglądając wyczekująco na niechcianych gości.
– Poproszę pański dowód osobisty – zaczął Wojciechowski.
– Po co? – zapytał zdziwiony.
– Standardowa procedura. – Uśmiechnął się Czachor. – Proszę zrobić to, o co prosił kolega.
– Zara... Pójdę poszukam –  stęknął zirytowany, ruszając do drzwi.
Czekali w milczeniu, wymieniając tylko porozumiewawcze spojrzenia. Facet był nieco pijany. Nie był nawalony. Po prostu trochę podpity. Dla niego dzień, jak co dzień. Można go było zatem trochę sprowokować. Może coś mu się wymsknie. Wtedy zabiorą go na czterdzieści osiem, poczekają aż wytrzeźwieje, przycisną i jeżeli będzie miał coś na sumieniu to to od niego wyciągną.
Usłyszeli kroki, ale jakby w przeciwny kierunku. Następnie dobiegł ich odgłos zamykanych drzwi. Popatrzyli po sobie szybko i niemal biegiem ruszyli w kierunku wyjścia. Przez okno na ganku zobaczyli biegnącego, w dosyć niezgrabny sposób, mężczyznę, który jeszcze przed chwilą z nimi rozmawiał. Natychmiast wybiegli na podwórko.
– Stój, kurwa! – wrzasnął Wojciechowski.
Nie posłuchał i kontynuował swoją ucieczkę, która  prawie że wywołała uśmiech rozbawienia na twarzy komisarza.
– Kurwa, stój! – krzyczał Przemek, doganiając mężczyznę i z trudem przewracając go na ziemię.
Czachor zatrzymał się kilka metrów za nimi, kładąc jednocześnie dłoń na kaburze pistoletu.
– Powiedz, co ty, kurwa, chciałeś zrobić, co? – pytał podkomisarz, zakładając uciekinierowi kajdanki.
Na sąsiedniej posesji zbiegły się dzieci w różnym wieku. Stojąc w kupce i pokazując sobie coś nawzajem, z zaciekawieniem przyglądały się policjantom, prowadzącym zatrzymanego do samochodu.
Wojciechowski posadził Szymańskiego na tylnym siedzeniu, zostawiając nieco uchylone drzwi. Artur wyciągnął telefon i już zaczął wybierać numer dyżurnego.
– Czekaj. – Przerwał mu gestem dłoni podkomisarz, po czym spojrzał znacząco w kierunku auta.
Nie powinni z nim teraz rozmawiać. Powinni przewieść go na komendę, zawiadomić prokuratora, załatwić nakaz, ściągnąć techników i przeszukać dom, a dopiero na samym końcu, kiedy mężczyzna wytrzeźwieje, przesłuchać go. 
Ale działanie według sztywno wytyczonych procedur nie zawsze było najlepsze. Obaj policjanci wiedzieli, że ta rozmowa, pod względem procesowym, nie będzie miała praktycznie najmniejszego znaczenia. Wiarygodność jej przebiegu i pozyskanych podczas niej informacji podważy każdy adwokat. Zresztą, nawet dla prokuratora nic z tego, czego by się hipotetycznie dowiedzieli, nie będzie stanowiło żadnego dowodu. 
Ale Paweł Szymański wcale nie musiał tego wiedzieć. Na pewno tego nie wiedział. Był prostym, wiejskim chłopkiem. A do tego pijakiem. Jego znajomość prawa ograniczała się zapewne do podstawowych informacji, bez których nie można było funkcjonować. Choć nawet i to wydawało się wątpliwe. Teraz nawet o tym pewnie nie myślał. Zastanawiał się zapewne, jak wytłumaczyć swoją idiotyczną i bezsensowną próbę ucieczki. Przecież oni przyszli tylko porozmawiać. Nie mieli żadnego nakazu, nic. A on próbował im zwiać. To była chyba najgłupsza rzecz, jaką mógł zrobić. Był zatem mało inteligentny. Nie myślał nad tym, co robi. Do tego był pijany. I pewnie nieźle przestraszony. Wystarczyło teraz wszystko dobrze rozegrać. Wyłapać coś, co wykorzystają później przy przesłuchaniu. Ktoś mógłby powiedzieć, że takie metody działania nie są etyczne, poprawne. Ale jeżeli, siedzący w ich aucie, zakuty w kajdanki człowiek kogoś zamordował, to należało się zastanowić, czy w takim przypadku można w ogóle mówić o jakichś etycznych, moralnych sposobach postępowania. To co on być może zrobił, było o wiele gorsze. W ich pracy liczył się przede wszystkim wynik. Metoda uzyskania tego wyniku była drugorzędna. Czachor zawsze stawiał na twarde dowody, których nikt nie był w stanie podważyć. To była dla niego podstawa. Wiedział jednak, że zdobycie takich dowodów wymaga często nagięcia zasad i reguł, które ich obowiązują. Wiedział też, że gdyby tych reguł i zasad nie naginał, to wielu przestępców nadal cieszyłoby się wolnością. Dlatego teraz nie miał żadnych skrupułów, aby spróbować wyciągnąć od pijanego Szymańskiego, obciążające go, informacje.
– To co, tak jak zawsze, dobra? – zapytał ściszonym głosem Przemek, stając tuż przy komisarzu.
– Mhm. – Artur pokiwał głową.
Wsiedli do środka. Czachor zajął miejsce z przodu, Wojciechowski obok zatrzymanego. Przez chwilę milczeli. Podkomisarz spoglądał na mężczyznę z udawanym politowaniem. Dawał mu do zrozumienia, że znalazł się w, delikatnie mówiąc, nie najlepszej sytuacji.
– To powiedz mi, co chciałeś zrobić? – Uśmiechnął się po przyjacielsku. – Dlaczego uciekałeś?
– Z psami nie gadam – odburknął Szymański, odwracając się całym ciałem w kierunku drzwi.
– Posłuchaj mnie –  wysyczał Przemek, przyciągając go w swoją stronę. – Masz teraz, kurwa, gościu przejebane i zamiast grzecznie siedzieć wyzywasz mnie, kurwa, od psów? Ty pojebany jakiś jesteś? Wódka ci, kurwa, mózg wyżarła? – pytał. – Patrz na mnie, kurwa, jak do ciebie mówię! –  Znów pociągnął go za ramię. – Czy ty, kurwa, rozumiesz w jakiej jesteś sytuacji? – Spojrzał mu prosto w oczy. – Uciekałeś, kurwa, przed policją! Rozumiesz, kurwa? Uciekałeś przed policją!
Najwyraźniej ten wybuch ze strony Wojciechowskiego zrobił wrażenie na Szymańskim. Zawstydzony spuścił wzrok. Wyglądał tak, jakby miał się za chwilę rozpłakać. Czachor obrócił się do tyłu. 
– Dlaczego pan przed nami uciekał? – zapytał spokojnie.
– Ja... – zaczął nieśmiało. – A mogę, tego... no... adwokata?
– No ale po co? – Uśmiechnął się do niego. – My chcemy z panem tylko porozmawiać.
– No... ale... ale... takie prawo chyba mam, co? – Znów się nieco ożywił.
– Nie jesteś zatrzymany, ani podejrzany, więc nie przysługuje ci to prawo. – Skłamał podkomisarz.
– Jak to, nie zatrzymany? – Mężczyzna wykonał taki ruch ramionami, jak gdyby chciał rozerwać kajdanki, które miał na nadgarstkach.
– No tak, to – kontynuował Przemek. – Widzisz, żebyśmy mieli jakiś nakaz? Gdybyś nas uprzedził, że będziesz przed nami spierdalał, to byśmy przyjechali z nakazem. Może nawet z czarnymi... Kto wie...
– Jakimi czarnymi? – zapytał zdziwiony.
– No z czarnymi. Z antyterrorystami. Wyjebali by ci drzwi, okna. Dzieci wystraszyli.
Przez twarz Szymańskiego przemknęło uczucie strachu przemieszanego z niepokojem i pewnego rodzaju zdumieniem.
– Ale... Ale – mówił drżącym głosem. – Ja panowie... Panowie, ja nic takiego nie zrobiłem.
– No to na chuj ci adwokat?
– Dlaczego pan uciekał, panie Pawle? – zwrócił się do niego ponownie komisarz.
– No bo ppannowie... – Rozglądał się teraz na boki, jak gdyby szukał odpowiedzi na zadane mu pytanie. – Jjja...
– Przestań, kurwa, ciągle pierdolić. Ciągle – "to nie ja", "panowie" – przedrzeźniał go podkomisarz. –  Wiemy, co, kurwa, zrobiłeś. Wykopaliśmy ją, zidentyfikowaliśmy – Blefował. – i czekamy tylko na wynik badania, które potwierdzi, że to ty ją zabiłeś. Jak chcesz to mogę cię wypuścić. Chciałem ci dać szansę, oszczędzić dom, dzieci, ale jak nie chcesz to nie trzeba. Możesz wypierdalać. –  Wskazał na drzwi samochodu. – Za dwa dni dostanę papiery i przyjdę po ciebie z czarnymi. A jak spróbujesz spierdolić, to i tak cię znajdę. Rozumiesz, jebany pijaczku? – Przysunął się do niego, patrząc mu prosto w oczy.
Mężczyzna wbił wzrok w podłogę. Zrobił się cały czerwony. Dyszał.
– Pytam, czy, kurwa, rozumiesz?! – Podniósł jego głowę, chwytając go za podbródek.
– Ja... ja... Panowie... – Popatrzył po nich przerażony. – Ja nikogo nie zabiłem. Nie zabiłem Kaśki. Naprawdę. Ja... Ja... tylko... – Znowu spuścił wzrok.
– Co "tylko"? – zapytał Artur.
– Ja... Ja tylko... No powiem wam. Dobra. Ja trzymam trochę fajek w piwniczce. I to wszystko. Naprawdę. Ja jej nie zabiłem! – Z oczu pociekły mu łzy.
Popatrzyli po sobie. Czachor ruchem głowy wskazał, aby wyszli na zewnątrz.
– I co teraz robimy? – Przemek spojrzał w kierunku kii.
– Przesadziłeś – odparł, patrząc przed siebie, Czachor.
– Co? – spytał zdziwiony.
– To już podpada pod znęcanie się nad zatrzymanym. Może ty chcesz mieć prokuratora na głowie, ale ja nie.
– Przecież to zwykły pijaczek. Kto mu uwierzy?
– Przesadziłeś – powtórzył. – Za bardzo go wystraszyłeś. Teraz już nic nie powie. Będzie cały czas zasłaniał się tylko tymi fajkami. Nawet jeśli to nie on zabił swoją żonę, to i tak to spieprzyłeś.
Popatrzył na niego osłupiały. Artur zaczął się zastanawiać, czy nie powiedział o kilka słów za dużo. Miał być gościem. Miał się nie wtrącać. Miał ich nie pouczać.
– Ok. – Rozłożył ręce po chwili ciszy. –  Spieprzyłem. Spieprzyłem – powtórzył. – Wieziemy typa na dołek, przeszukujemy chatę i jak będą fajki to zostawiamy sprawę, ta? – W jego głosie wyraźnie było słychać urazę.
– Przemek... – zaczął komisarz.
– Dobra – przerwał mu. – Rozumiem. Ściągniesz posiłki? – Spojrzał na niego z czymś w rodzaju wyrzutu, pretensji.
– Ściągnę – powiedział, sięgając po telefon.
Ty też spieprzyłeś, Czachor – pomyślał komisarz, kiedy Wojciechowski odszedł w kierunku samochodu.  Spieprzyłeś to.

=> Rozdział XXX


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon wykonała Shalis dla WioskaSzablonów przy pomocy AlexOloughlinFan, subtlepatterns.