wtorek, 11 kwietnia 2017

Fundamenty - Rozdział XXVI

Przemek ze znudzeniem wpatrywał się w ekran monitora. Kiedy weszli, podniósł na nich wzrok.
– I jak? – zapytał.
– Szkoda gadać. – Komisarz machnął ręką. – Biedni ludzie.
– Powiedzieliście im?
– Ta – odpowiedział, siadając za biurkiem. – Chyba nawet uwierzyli. – Ziewnął.
Bolała go głowa. Był zmęczony. Do tego było tak piekielnie gorąco. Chciał jak najszybciej wrócić do pensjonatu, nad jezioro, pójść na spacer z Małgosią – znaleźć się gdziekolwiek indziej niż w tym ciasnym, dusznym pokoiku.
– A o dzieciaku powiedzieliście?
– Tak – odezwał się Maciek. – Będą się chyba starać o prawo do opieki.
– Myślicie, że mają jakiekolwiek szanse?
– Kto wie... Nie są jeszcze jakoś bardzo starzy, mają dom... W razie czego rodzice tego Przybysza są zdaję się dosyć dziani. Może nawet jakoś by się dogadali między sobą.
Podkomisarz pokiwał głową.
– Aaa... Słuchaj. – Popatrzył na Artura. – Policjant przyniósł akta. – Wskazał na stos pożółkłych teczek, leżących na jego biurku. – Ale tej twojej nie było. Nie ma takiej sprawy. Musiałeś coś źle zapisać.
Serce zaczęło mu bić mocniej. Nie mógł się pomylić. Sprawdzał ten numer wczoraj co najmniej dziesięć razy. Na pewno dobrze go przepisał. Po co Marcin miałby mu podrzucać fałszywy numer sygnatury? Coś tutaj było nie tak...

– No to widocznie się pomyliłem. – Uśmiechnął się słabo. – I tak nic by z tego nie było pewnie... Już jutro poszukam co to za sprawa była.

Bezskutecznie próbował skupić się tylko na jeździe. Jest ciemno, uważaj – powtarzał sobie. Przez jego głowę przebiegały teraz jednak  przeróżne myśli. Raz myślał o dzisiejszym spotkaniu z Gosią, raz o tym jakie życie jest jest niesprawiedliwe. Najbardziej jednak nurtowała go sprawa akt, które rzekomo nie istniały. Ten człowiek nie był taki. On by się nie pomylił. Jeżeli nie było akt, to nie był to na pewno przypadek. Czachor za dobrze go znał. Tylko gdzie w tym wszystkim był jakikolwiek sens? "Dowody są, dowodów nie ma" – przypomniał sobie słowa z wczorajszej nocy. Czyli oznaczało to, że właśnie natrafili na właściwą sprawę? Komuś zależało na tym, aby do niej nie dotarli? Komu? Kiedy wrócił wczoraj do pensjonatu, sprawdził numery telefonów, które zapisał mu mężczyzna. Jeden z nich rzeczywiście należał do Dembowskiego. Postanowił sprawdzić, czy naczelnik kiedykolwiek pełnił służbę w Suwałkach bądź w okolicach. Jeżeli tak, to cała ta sprawa stałaby się... Nawet nie wiedział, jak to określić. Nie potrafił dopasować do siebie elementów układanki. Nie wiedział nawet czy pasują do pasują właśnie do tej konkretnej układanki. Po co jednak Marcin miałby go zwodzić? W sprawę mogły być zamieszane jakieś służby? Brzmiało nad wyraz sensacyjnie, ale... "Pan najlepiej wie, że wszystko może się zdarzyć". Te słowa były odpowiedzią na każdą, nawet najbardziej absurdalną, teorię. Wszystko może się zdarzyć... Kto by, kurwa, pomyślał, że niby przypadkowy świadek okaże się mordercą – stwierdził z przekąsem, kosząc kolejny zakręt krętej drogi. Kto by, kurwa, pomyślał...
Kiedy zbliżał się do zjazdu na drogę, prowadzącą do Pensjonatu nad Hańczą, ktoś dał mu sygnał światłami z zaparkowanego pod sklepem samochodu. Czarne bmw. To na tysiąc procent nie mógł być przypadek. Komisarz zaparkował równolegle do pojazdu. Nie wychodził. Wątpił, że mężczyzna wsiądzie do jego auta, ale zawsze było warto spróbować. Nie podobało mu się to, że Marcin zamknął go wczoraj od środka, uniemożliwiając mu wyjście. Spojrzał w kierunku samochodu. Siedzący w nim łyso ogolony mężczyzna uśmiechnął się tylko szeroko, jakby chcąc zaprosić go do środka. Ten jego pieprzony uśmiech – pomyślał ze złością komisarz. 
Zastanowił się chwilę. Wyjął broń z kabury. Dyskretnie rozładował ją całkowicie, a naboje włożył do kieszeni dżinsów. Glock'a ukrył pod bluzą. Wysiadł i ruszył w kierunku czarnego bmw.
– Czego? – rzucił dosyć agresywnie, wsiadając do środka.
– Co pan taki nerwowy, panie komisarzu? – Uśmiechnął się mężczyzna.
– Czego znowu chcesz? Nie mam czasu.
– Rozumiem, że może być pan niezadowolony – odpowiedział przyjaźnie. – Ale proszę zrozumieć, ja mam... hmm... – Udawał, że się zastanawia. – Prowadzę taki nocny tryb życia.
– Czego chcesz? – powtórzył Czachor.
– Proszę zajrzeć do schowka, panie komisarzu – powiedział ze spokojem, w ogóle nie zwracając uwagi na ton policjanta.
Artur powoli otworzył schowek, który miał nad nogami. Spojrzał do środka. Żółta teczka. Nawet nie musiał sprawdzać numeru sygnatury. Wziął ją do rąk, a następnie odłożył na górę deski rozdzielczej. Spojrzał na mężczyznę. Wyglądał na rozbawionego. Co cię tak, kurwa, śmieszy...
– Nie chciałem, żeby się pan kłopotał, komisarzu – powiedział z udawaną uprzejmością.
Czachor szybkim ruchem wyciągnął spod bluzy pistolet i wcisnął go prosto w udo swojego rozmówcy.
– Posłuchaj, gnojku – zaczął, naciskając lufą jeszcze bardziej w nogę mężczyzny. Chyba po raz pierwszy na jego twarzy zobaczył zdziwienie, może nawet lekki strach. – Nie wiem o co ci chodzi, ale nie podoba mi się to. Skąd to, kurwa, masz? – Starał się zabrzmieć jak najbardziej groźnie.
Marcin spojrzał z politowaniem na glock'a, który wbijał się teraz w jego udo.
– Z prokuratury – odpowiedział, w charakterystyczny sobie, teatralny sposób.
– Kto ci to, kurwa, dał?
– Bardzo miła pani, która zajmuje się archiwum.
– Kłamiesz – Użył jeszcze większej siły, mimo iż zdążył zorientować się, że nie robi to najmniejszego wrażenia na jego rozmówcy. 
– Staje się pan nieuprzejmy, komisarzu – odparł z urazą Marcin. – Poza tym, byłbym wdzięczny, gdyby  schował pan ten pistolet. Obaj przecież wiemy... – Uśmiechnął się.
– Sprawdzimy? – Czachor odbezpieczył broń.
– Naprawdę, nie chcę się z panem szarpać, komisarzu. Proszę sobie zabrać akta, na spokojnie je przejrzeć. Kiedyś je od pana odbiorę.
– Nie wiem kim jesteś. – Cofnął powoli rękę, w której trzymał pistolet. Nie odrywając wzroku od mężczyzny, sięgnął po teczkę z aktami. – Nie wiem w co grasz. Ale ostrzegam cię... – Wycelował prosto w jego twarz. Kierowca bmw odpowiedział na to tylko szerokim, budzącym w Czachorze wściekłość, uśmiechem.
– Trochę więcej zaufania, panie komisarzu! – zawołał radośnie, kiedy Artur zamykał drzwi jego samochodu.
Chujek – pomyślał o nim ze złością Czachor wsiadając do forda. 

Wziął szybki prysznic i wrócił do pokoju. Zerknął na zegarek. Była prawie północ. Zmęczenie, które odczuwał przez cały dzień ustąpiło miejsca czemuś w rodzaju podekscytowania, zaintrygowania. Te nocne spotkania, te nieistniejące akta... W tym nie mogło być nic przypadkowego. Coś tam musiało być. Tylko co? Czemu temu facetowi tak bardzo zależało na tym, żeby on do tego dotarł? Podsunął mu to prosto pod nos. W zamian chciał tylko informacji o Strzelińskim, do których zapewne i tak wkrótce miałby dostęp. Komisarza w tym człowieku denerwowało najbardziej to, że nigdy nie wiadomo było jakie ma intencje. Rozmowy z nim to była gra na dwóch różnych, nierównych sobie, poziomach. On wiedział prawie wszystko i odkrywał przed nimi powoli kolejne karty. Oczywiście w zamian za pewnego rodzaju przysługi. Oni zawsze zyskiwali na tych rozmowach. Gdyby nie on, nie zamknęliby przynajmniej kilku spraw. Artur domyślał się jednak, był tego pewien, że ów mężczyzna zyskuje o wiele więcej niż o oni. Nigdy nie wiedział tylko co. I to było najgorsze. To stawiało go ponad nimi. On wiedział, w jaki sposób oni wykorzystają otrzymane informacje. Oni nie wiedzieli natomiast co zrobi on. Przynajmniej Czachor nie wiedział...
Siadając do stolika, na którym położył teczkę poczuł się strasznie głupio. Po co on w ogóle odwalił ten numer z bronią? Przecież tylko się ośmieszył w oczach tego człowieka. Musiałby być skończonym wariatem, żeby grozić komuś naładowanym pistoletem w samochodzie. Na takie coś mógłby się nabrać co najwyżej pospolity bandyta. Nie dość, że się zbłaźnił to znowu niepotrzebnie zaryzykował. Co by było gdyby gość się wkurzył i po prostu mu przypierdolił tym glockiem? Przecież gdyby miał taką ochotę, to zapewne bez problemu by mu go odebrał. Zaczynasz robić niemądre rzeczy, Czachor – powiedział w myślach sam do siebie.
Otworzył teczkę i zaczął przeglądać zgromadzone w niej materiały. Ku jego zaskoczeniu nie było ich wiele. Jakieś okrojone zeznania rodziny, pobieżne notatki z rozpytań, nadzwyczaj ogólny raport z oględzin miejsca zdarzenia. Niedokładność aż biła po oczach. Czyli coś jest na rzeczy –  przemknęło mu przez myśl. 
25 maja 2011 roku. Jeziorzyce. Na policję dzwoni niejaka Emilia Kwiatkowska. Twierdzi, że w domu znalazła martwego noworodka. Skierowani na miejsce policjanci odnajdują w jej domu zwłoki płodu. Przeprowadzona dwa dni później sekcja zwłok wykazuje, że został on przedwcześnie urodzony przez kobietę będącą w około dwudziestym szóstym tygodniu ciąży. Emilia Kwiatkowska zeznała, że jej starsza siostra Ewa Kwiatkowska, która w tym dniu zaginęła, była w ciąży. Twierdziła, że nie chciała dziecka, zastanawiała się nawet nad jego usunięciem. To samo zeznał chłopak zaginionej – Rafał Czerwiński, który był rzekomo przeciwny aborcji. Funkcjonariusze rozpoczęli poszukiwania kobiety. Według załączonych raportów spenetrowano pobliskie tereny z wykorzystaniem psów tropiących. Nurkowie przeszukali dwa, znajdujące się w niewielkiej odległości od Jeziorzyc, jeziora – Jezioro Jegłówek oraz Jezioro Szurpiły. Nic nie znaleziono. Rzeczy osobiste Ewy Kwiatkowskiej pozostawały w domu. Wysnuto zatem wniosek, że kobieta opuściła miejsce zamieszkania, będąc w silnym szoku poporodowym. Przepytano znajomych i sąsiadów. Sprawdzono szpitale w całym powiecie oraz prywatne przychodnie ginekologiczne. W prasie regionalnej dwukrotnie, z miesięcznym odstępem, zamieszczono ogłoszenie o zaginięciu z prośbą o pomoc. Policja otrzymała kilka sygnałów, z których żaden nie okazał się być przydatnym. Wobec braku jakichkolwiek tropów sprawę po mniej więcej pół roku umorzono. 
W zasadzie nic szczególnego – pomyślał komisarz. Sprawę rzeczywiście prowadził, wówczas nadkomisarz Dembowski wraz z komisarzem Jerzym Stępniem. Czyli białostocki naczelnik musiał się dosyć dobrze znać z suwalskim komendantem. Pewnie właśnie dlatego tutaj odesłał Czachora. No ale co z tego, że to oni prowadzili śledztwo? Pięć lat to całkiem sporo. Jeżeli było się naprawdę dobrym i potrafiło się odpowiednio "zakręcić", to przez taki okres czasu można było awansować o kilka stopni. Nie było w tym nic szczególnie dziwnego. Ale tutaj musiało być coś dziwnego. Ktoś wyraźnie nie chciał, aby odgrzebywano tę sprawę. W prokuraturze przecież usłyszeli, że nie ma takich akt. Przecież to było niemożliwe. Miał je przed sobą. Musiały figurować w systemie. "Dowody są, dowodów nie ma" – cały czas przypominały mu się te słowa. Znał przecież historie, gdzie potrafiły znikać pojedyncze dowody, a nawet całe akta. Zdarzało się to głównie w przypadku spraw związanych z przestępczością zorganizowaną. No właśnie – pomyślał. Przecież Marcin wspominał, że chłopak dziewczyny pracował dla jednej z lokalnych grup. Ale... Przecież to nie była Warszawa. Nie miał do czynienia z Wołominem czy Pruszkowem. To było Podlasie.
Zaraz po województwie warmińsko– mazurskim, jedno z najbardziej zapomnianych i zaniedbanych miejsc w Polsce. Tutaj nawet w latach dziewięćdziesiątych nikt nie wysadzał samochodów przed dyskotekami czy też nie organizował spektakularnych napadów. Przestępczość zorganizowana, owszem, istniała, ale była, można by powiedzieć, bardziej subtelna i stonowana. Zresztą, gangsterzy mieli tutaj dosyć ograniczone pole działania. Pozostawały im co najwyżej próby kontrolowania czarnego rynku papierosów i paliwa, funkcjonującego głównie w przygranicznych powiatach. Nawet handel narkotykami się tutaj jakoś nigdy za szczególnie nie kręcił. Prochy były dobre dla tego nowoczesnego, szybko żyjącego pokolenia, którego na próżno można było tutaj szukać. Przedstawiciele tutejszej starszej generacji wybierali raczej pędzony po kryjomu, w stu procentach naturalny, bimber aniżeli chemiczne świństwo z laboratoriów.  Wszyscy młodzi natomiast uciekali stąd do Warszawy, do Krakowa, do Londynu. Nie było pracy, nie było pieniędzy. Większa grupa nie miałaby tutaj racji bytu. Za mało firm, z których można by było ściągać haracz, za mało drogich samochodów, które można byłoby kraść. 
Zatem, czy naprawdę komuś aż tak bardzo zależałoby na tuszowaniu sprawy zaginięcia dziewczyny jakiegoś przygranicznego przemytnika? Zresztą, akta, jeżeli nawet rzekomo „nie istniały”, to do tej pory znajdowały się najwyraźniej w – przynajmniej teoretycznie – dobrych rękach. Tylko co do tego miały służby? O co w tym wszystkim chodziło. Rozpracowywali jakąś grupę? Szukali haków na Stępnia albo Dembowskiego? Chcieli przy okazji zaszkodzić Strzelińskiemu? "Wybrałby pan awans czy babranie się w tonie gówna?" – przypomniał sobie wczorajsze słowa Marcina. Grał z nim ewidentnie w jakąś grę. W pieprzoną grę, której zasady znał tylko on sam. Jak Czachor miał w ogóle prowadzić jakiekolwiek czynności w sprawie, która rzekomo nie istniała? Przecież nie zajdzie jutro na komendę i nie powie: "Słuchajcie chłopaki, wczoraj gościu ze służb dał mi te akta, co to niby nie istnieją. Trzeba by się temu przyjrzeć". To samo w sobie brzmiało absurdalnie. Co będzie wpisywał w rubryce "numer sprawy" w dokumentach? NN? Poza tym, jeżeli miejscowej policji rzeczywiście zależało, z jakiegoś względu, na zamieceniu tej sprawy pod dywan, to niewiele zrobi. Skończy się na tym, że dostanie opieprz za brak postępów w śledztwie i zajmowanie się tym, czym nie powinien. Najlepszym rozwiązaniem byłoby to zostawić. Zapomnieć w ogóle o tych nocnych spotkania z nie wiadomo kim. Zastanawiał się nawet, czy akta nie są przypadkiem sfabrykowane. Może rzeczywiście chcą go zwieść, odwrócić jego uwagę. Musiał to zweryfikować. Ułożyć jakiś plan działania. Przepisał do notatnika dane osób, które należało w pierwszej kolejności sprawdzić – zaginioną, jej siostrę i chłopaka. W aktach nie było mowy o rodzicach. Był tylko protokół z przesłuchania ponad dziewięćdziesięcioletniej kobiety, babci Ewy i Emilii Kwiatkowskich. Zapisał też nazwę miejscowości oraz adres domu, w którym przed pięcioma laty doszło do zdarzenia. W wolnej chwili można by tam podjechać i dyskretnie podpytać ludzi. Najpierw jednak musiał się upewnić, że wymienione w aktach osoby rzeczywiście istnieją. Dochodziła druga. Spojrzał jeszcze na załączone zdjęcia z domu w Jeziorzycach. Ukazywały one zakrwawiony płód leżący na jasnoniebieskiej kołdrze, w którą ktoś najprawdopodobniej go zawinął. Obejrzał  fotografię, na której widniała Ewa Kwiatkowska. Była młoda, ładna, uśmiechnięta. Rzucił jeszcze raz okiem na zdjęcia zwłok. Życie jest, kurwa, niesprawiedliwe – pomyślał ze złością, kiedy gasił światło.
Próbował zasnąć, ale nie dał rady. Cały czas o czymś myślał. Co mogło się stać z tą dziewczyną? Czy to jej szkielet odkopano na działce Strzelińskiego? Najbardziej jednak dręczyło go pytanie o to, co ma do tego mężczyzna, który przedstawiał się jako Marcin. W pewnym momencie coś sobie przypomniał. Pewien szczegół, który odróżniał te dwa spotkania od poprzednich. Pewien niepokojący szczegół, który nie pozwolił mu spokojnie zasnąć przez najbliższe kilka godzin.  

=> Rozdział XXVII

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon wykonała Shalis dla WioskaSzablonów przy pomocy AlexOloughlinFan, subtlepatterns.