sobota, 11 lutego 2017

Fundamenty - Rozdział XXII

Zebrali się przed ósmą, żeby przygotować się do przesłuchania Strzelińskiego.
– Dobra, panowie – odezwał się podinspektor Górski, opierając się o biurko. – Czyli wiecie co i jak?
Niemal jednocześnie pokiwali głowami. Takt. Dyskrecja. Wyczucie. Ostrożność. Te słowa padały w ciągu ostatnich kilku minut zbyt często. Czachor żałował, że żyją w takich, a nie innych czasach. Jeszcze dwadzieścia lat temu... Pomijając już nawet milicję. Słyszał z opowieści starszych policjantów, jak dawniej się to robiło. W latach dziewięćdziesiątych, gdyby pojawiła się szczera chęć udupienia takiego posła i jego zboczonego synalka, nie było by z tym najmniejszego problemu. Dzisiaj jednak było inaczej. Prawa człowieka. Prawa obywatela. Prawa podejrzanego. Prawa przesłuchiwanego. Komisarz zastanawiał się czasem na cholerę ktoś to wszystko wymyślił. Oczywiście był zdecydowanym przeciwnikiem wymuszania zeznań, ale... W pewnych przypadkach niektórzy aż prosili się o przypierdolenie im w łeb w celu zachęcenia do rozmowy. Tutaj jednak niestety w grę nie wchodziło nawet wzbudzenie poczucia strachu. Mieli do czynienia ze świętą krową. Po prostu pierdoloną świętą krową.

– A wracając do tego szkieletu... – Naczelnik spojrzał na nich pytająco. – Ta Przybysz na przykład?
– Pobierzemy od dziecka i rodziców tej Wiśniewskiej DNA do badań – odpowiedział Przemek.
– A sprawdzaliście za granicą?
– Wysłałem już odpowiednie zapytania – poinformował Król. – Ale to może zająć chwilę...
– A rodzice tego kochanka Wiśniewskiej?
– Dzwoniłem do nich w międzyczasie. Wiedzą tylko tyle, że ich syn wyjechał do Anglii. Nie utrzymują też żadnego kontaktu z jego byłą żoną... W zasadzie to nie byłą... – dodał po chwili. –  Umówiłem się też z nimi na pobranie DNA. Tak na wszelki wypadek.
– A ten poprzedni właściciel?
– Jeszcze nie zaczęliśmy, ale wątpię, że coś znajdziemy – stwierdził podkomisarz.
– Ma syna, tak?
– W Australii. Nic z tego nie będzie. – Wojciechowski pokręcił głową.
– No to młodzieży... – Uśmiechnął się nieco. – Macie przecież te internety. Pogadajcie z nim przez Skypa jakiegoś czy jak to tam się nazywa... A pan, panie komisarzu – zwrócił się do Czachora. –  Ma pan jakiś pomysł?
– Jak dla mnie – zaczął – to tak, jak wcześniej mówiłem, żaden z tych dwóch wątków nie jest raczej obiecujący. Myślę, że musimy przysiąść nad aktami zaginięć z jakichś ostatnich dziesięciu lat.
Podinspektor cicho gwizdnął.
– Dużo tego... – przyznał zamyśleniem. – Dać wam kogoś do pomocy?
– Na razie nie –  dpowiedział Przemek. – Jeżeli będziemy potrzebowali pomocy, to damy znać, ok?
– Dobra, dobra – przytaknął mu. – Tylko weźcie to jakoś szybko załatwcie, bo jak pismaki zaczną łączyć te dwie sprawy... Cieślak to by chyba pierdolca dostała.
Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Artur zauważył, że na słowa o pani prokurator na twarzy Wojciechowskiego pojawił się złośliwy uśmieszek. Rzeczywiście, jeżeli media zaczęłyby łączyć te dwie sprawy, mógłby się z tego zrobić niezły, jak to niektórzy mawiają, kocioł. Komisarz w zasadzie dopiero teraz zorientował się, że tak naprawdę praktycznie cały czas zajmował się nie tym, po co go tutaj właściwie przysłano. To już zapewne wydłużyło jego pobyt o co najmniej kilka dni. Ale teraz jakoś się tym nie przejmował. Z początku był niechętny wyjazdowi. Jednak na razie całkiem mu się tutaj podobało. W porównaniu z Białymstokiem praca była w jakiś sposób spokojniejsza. Może temu, że Suwałki były o jakieś dwieście tysięcy ludzi mniejsze. Główny powód był jednak tylko jeden. Małgorzata. Czuł jeszcze jej wczorajszy zapach perfum. Pamiętał ten jej słodki, ciepły głos. Rozmawiali ze sobą w kawiarni prawie trzy godziny. O wszystkim. Była taka inteligentna, mądra. W jego oczach była połączeniem czegoś, co do tej pory uważał za sprzeczne –  urody i rozumu. Nie była jakąś wypindrzoną laską, kręcącą na prawo i lewo swoim tyłkiem i noszącą bluzki z ogromnym, niemal całkowicie odsłaniającym piersi, dekoltem. Nie była też jakąś przemądrzałą panienką, próbującą grać wielką damę. Wszystko w niej było do siebie wprost proporcjonalne. Nie widział w niej żadnej sztuczności, teatralności. Cech, których u kobiet nie lubił najbardziej. Nie narzucała się. Nie robiła problemów z jakichś błahych rzeczy. W zasadzie prawie jej nie znał. Ale w jego oczach była chodzącym ideałem. Czymś, co przynajmniej teoretycznie, nie miało prawa istnieć. Jednak ona była. Istniała. Wyrażanie swoich uczuć ograniczał zawsze do minimum. Nawet nie nazywał ich przed samym sobą, w swoim umyśle. Po prostu starał się o nich w ogóle nie myśleć. Ona jednak to zmieniła. Wczoraj, kiedy spacerowali ulicami Suwałk przy zachodzącym powoli słońcu, kiedy trzymali się za ręce – tak jak wtedy, w sobotę – zrozumiał. Kiedy pocałowała go na pożegnanie, zrozumiał. Zrozumiał, że ją kocha. Nie wiedział, jak do tego doszło. Dziwił się sam sobie. Ale ją kochał. Wiedział to. Już nie myślał o tym, jak najprędzej wrócić do Białegostoku. Te myśli stopniowo oddaliły się na dalszy plan. Być może nawet całkiem zniknęły. Chciał być tu i teraz. Przy niej. Z nią. 
– Stary, idziesz? – Wyrwał go z głębokiego zamyślenia głos Przemka.
Rozejrzał się po pomieszczeniu. Nie było już w nim podinspektora Górskiego. Nawet nie zauważył, kiedy wyszedł. Chłopaki stali już przy drzwiach i spoglądali na niego w dosyć dziwny sposób. W ciągu ostatnich kilku minut musiał najzwyczajniej w świecie odpłynąć. Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzało. 
– Tak, tak – odparł, będąc nieco zdezorientowanym, jednocześnie powoli podnosząc się z krzesła.
– Amory... – szepnął rozbawiony podkomisarz.
Teraz nie miał już absolutnie żadnych wątpliwości. Zakochał się. I to na dobre.

Jego stopy z coraz większą szybkością uderzały o rozgrzany asfalt. Za plecami słyszał grzmoty. Niebo zaczynało robić się całe ciemnogranatowe. Wiedział, że jeżeli się nie pośpieszy, zmoknie. Wtedy wkurwi się jeszcze bardziej. Sam nie wiedział, na co w zasadzie liczył. Na to, że kandydat na ministra przyzna im się do takiego czegoś? Przecież to musiałby być skończony idiota. Permanentny debil. Ale on nie był ani idiotą, ani debilem. Był skurwysynem. Zwykłym skurwysynem. Grzeczny, uprzejmy, w ogóle nie rozumiejący zarzutów. Nawet im nie zagroził, nie wyśmiał ich, nie wyrzucił ze swojej sali. Po prostu starał się być szczerze zdziwionym. I co najgorsze, wcale nie najgorzej mu to wychodziło. Gdyby nie mieli żadnych dowodów, to komisarz by mu chyba po prostu uwierzył. Pierdolona kanalia – myślał ze złością, starając się jednocześnie narzucić sobie jeszcze większe tempo. Coraz bardziej dręczyło go przeczucie, że niekoniecznie wszyscy odpowiedzą za skrzywdzenie dziewczynki. O ile Joanna Przybysz była z góry na straconej pozycji, gdyż na ciele jej podopiecznej znaleziono ślady wykorzystania seksualnego, o tyle poseł i jego syn mogli się jeszcze z wszystkiego wykręcić. Praktycznie wszystko było już teraz w rękach prokuratorów, adwokatów i sędziów. Czachor i jego koledzy w zasadzie zakończyli już swoją pracę. Pozostawało tylko przesłuchanie dziewczynki, ale to już nie było w ich gestii. Oni przedstawili swoją wersję. Teraz ruch stał po stronie Cieślak. Odważy się przedstawić zarzuty Strzelińskiemu? Zresztą, to nie tylko od niej zależało. Nigdy nie wiadomo, co siedzi w głowach osób, występujących w największym cyrku w Polsce. Co jeżeli jakiś specjalista od P&R uzna, że uchylanie immunitetu posłowi partii opozycyjnej na krótko przed wyborami nie jest dobrym pomysłem? Nie można było przewidzieć, co odbije tym ludziom. Ludziom, dla których, zdaniem komisarza, liczyły się tylko słupki w sondażach poparcia. Kiedy sprawa dotrze do opinii publicznej, niemal na pewno zaczną się oskarżenia o prowokacje, o próby zdyskredytowania przeciwnika. Jednym słowem, wszystko teraz zależało od wybranych w wolnych, demokratycznych wyborach przedstawicieli narodu polskiego.
Kurwa, znowu – pomyślał zaniepokojony, kiedy wbiegając do wioski zauważył córkę właścicieli pensjonatu w towarzystwie dwóch, aż za dobrze znanych mu, psów. Przecież zaraz będzie padać –  pokręcił nieznacznie głową, ciężko oddychając. Kiedy się jednak zbliżył, zauważył, że tym razem czworonogi prowadzone są na smyczy. Na jego widok oba szarpnęły dosyć mocno, ale na szczęście jakimś cudem dziewczyna je utrzymała. Nie wiedzieć czemu, mijając ją, uśmiechnął się do niej, a następnie podniósł dłoń w geście przywitania. Magda, silnie trzymając smycze, odwzajemniła uśmiech, może nawet delikatnie się zaśmiała, i pomachała do niego. Co ty gościu robisz? – pytał sam siebie. Nie wypadało mu... no teraz... kiedy był tak z Małgorzatą? W ogóle był? Chyba tak... Ale w tym co zrobił, raczej nie było nic złego, nic niewłaściwego... Mimo wszystko czuł się trochę głupio, jakoś tak nieswojo. Jeszcze parę dni temu nie przyszłoby mu  to do głowy. Ale teraz... Teraz, to ty popierdalaj, bo za chwilę  nieźle zmokniesz – ponaglił sam siebie, przerywając  dotychczasowe rozmyślenia, które uznał za niepotrzebne i bezcelowe.
Gdy przekręcał klucz w drzwiach od swojego pokoju usłyszał silny grzmot, a następnie odgłos uderzających o dach i ściany sporych kropli deszczu. W samą porę – stwierdził, ściągając spoconą koszulkę i rzucając ją niedbale na ziemię. Położył się na łóżku. Zamknął oczy. W uszach miał jeszcze słuchawki, z których dobywał się teraz akurat jakiś spokojniejszy kawałek. Wziął kilka razy głęboki wdech i zrobił głęboki wydech. Starał się o niczym teraz nie myśleć. Zapomnieć o całym dniu, o wszystkich problemach. Wyjął z kieszeni spodek telefon. Jedno nieodebrane połączenie. Czarodziej. Dawno się już nie widzieli. Kiedy ostatnio prowadzili jakąś sprawę? Chyba... Chyba przed tą dziewczyną z parku w pobliżu Pałacu Branickich. Tak, Czarodziej poszedł wtedy na urlop, a on dostał Magdę. Potem spotkali się jeszcze parę razy, ale były to raczej krótkie rozmowy. Kilka razy poszli może na piwo. Oddzwonił.
– Tak? – W słuchawce odezwał się znajomy głos komisarza Cezarego Borowskiego.
– No siema – przywitał się Czachor. – Dzwoniłeś...
– Ta – przytaknął. – Co tam u ciebie, byku?
– Ujdzie. – Zaśmiał się nieco.
– Ooo – podchwycił Borowski. – Ujdzie...
– Mów lepiej, co tam w Białym. Dużo roboty macie?
– Od zajebania. Rozumiesz, gówniarze mają teraz wakacje i ćpają te gówna. Prawie codziennie jest jakaś sprawa z tymi dopalaczami. 
– Aż tak? – Zdziwił się Czachor. 
Owszem, słyszał o dopalaczach. Wiedział o tym problemie. Jakiś czas temu chyba nawet przewinęła mu się sprawa z nimi związana. Problem polegał głównie na tym, że producenci często modyfikowali skład takich środków, tak aby obejść obowiązujące przepisy. Utrudniało to w znaczącym stopniu ich ściganie. Na szczęście do tej pory takich przypadków mieli kilka, góra kilkanaście razy w roku.
– No stary, średnio z dziesięciu gówniarzy na dzień w DSK ląduje.
– Ktoś nowy wszedł na miasto?
– Raczej nie... – Zastanowił się. – Gówniarzeria ma po prostu czasu wolnego za dużo. A że walka z dopalaczami stała się ostatnio priorytetem naszego rządu, to musieliśmy rzucić wszystko i iść biegać za naćpanymi małolatami – powiedział poirytowany. – Rozumiesz, kurwa? Na biurku mam próbę gwałtu, ktoś tam nawet... Zajączek może... ma usiłowanie zabójstwa i co? I musieliśmy to rzucić w pizdu, bo komuś poparcie zaczęło spadać!
– Pojebane... –  uznał Czachor.
– No... A u ciebie nie ćpają?
– Nie wiem. Mi tu nie każą biegać, jak to nazwałeś, za naćpanymi małolatami.
– Zazdroszczę ci, kurwa... Normalnie wakacje.
– No nie wiem... – Zawiesił głos.
– Jak nie, jak tak? Szkielet ci nie napyskuje chyba, co? – Zażartował.
– Szkielet nie, ale poseł...
– O właśnie! – Ożywił się. – Co z tym... jak mu tam... z tym Strzelińskim? Słyszałem, że niezły bajzel tam macie...
Artur zastanowił się chwilę. Czy... Nie. Wtedy to był przypadek... Zbieg okoliczności. Tak.  
– Jesteś tam? – odezwał się po chwili ciszy Borowski.
– Jestem... Jestem – odpowiedział już pewniej i zaczął opowieść. Opowieść o niczemu niewinnemu dziecku i podłych skurwielach. 

– No i teraz w zasadzie wszystko będzie zależało od tych matołów z Wiejskiej – zakończył, będąc nieco przygnębionym. Ilekroć kiedy o tym komuś opowiadał, tak się czuł.
– Jebany skurwysyn... – stwierdził dopiero po chwili Czarodziej.
Czachor poczuł chwilowy niepokój. To tylko domysły – powtarzał sobie cały czas, starając się uspokoić.
– No nic. Nie będę ci już przeszkadzał – dodał po chwili. – Rób co trzeba i wracaj szybko. Cze.
– Cześć.
Rozłączył się. "Rób co trzeba." W głowie brzęczały mu cały czas te słowa. Rób co trzeba... Spojrzał w kierunku szuflady, do której włożył swojego glock'a. Rób co trzeba...

Jeszcze przez chwilę wpatrywał się tępym wzrokiem w ekran smartfona. Ogarniała go złość. Popatrzył na stojące na komodzie zdjęcia. Sprawiedliwość – zaśmiał się w duchu. Zastanowił się przez chwilę. Ufał mu, ale trzeba było się upewnić. Takie zasady. Sto procent pewności. Z salonu dobiegły go odgłosy, lecącej w telewizorze, kreskówki. Uśmiechnął się. Jebany skurwysyn –  pomyślał, zamykając całkowicie drzwi sypialni. Otworzył jedną z szuflad. Spod majtek wyciągnął stary model Nokii. Włożył do niej kartę SIM. Włączył. Myślał. W zasadzie nie podejmował na razie żadnej wiążącej decyzji. Ale jeżeli to prawda, to już nie będzie odwrotu. Wzdrygnął się lekko na dźwięk melodyjki, wydobywającej się przy włączaniu aparatu. Jebany skurwysyn – pomyślał z jeszcze większą niż dotychczas złością i zaczął pisać SMS'a.

=> Rozdział XXIII

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon wykonała Shalis dla WioskaSzablonów przy pomocy AlexOloughlinFan, subtlepatterns.