sobota, 14 stycznia 2017

I nie cieszy się z niesprawiedliwości - cz. I

Promienie porannego wrześniowego słońca wdzierały się do ich sypialni. Ula otworzyła oczy. Musiało być jeszcze dosyć wcześnie. Adam spał. Odwróciła się w jego stronę. Słyszała delikatny, głęboki oddech. Położyła dłoń na klatce piersiowej swojego męża. Była taka potężna, idealnie wyrzeźbiona. Przesunęła po niej ręką. Uwielbiała to uczucie. Ten dotyk. Tę bliskość. To ciepło. Wtedy, kiedy był przy niej. Chronił ją. Dawał wszystko, czego potrzebowała. Byli teraz oboje nadzy. Nie pamiętała, o której wczoraj skończyli. Pamiętała tylko, że było cudownie. Był wspaniały. Nigdy nie musiała przed nim niczego udawać, tak jak to robiły jej koleżanki przed swoimi mężczyznami. Wprawdzie żadna jej się z tego nie zwierzała, ale... Ula miała świadomość, że ani jedna nie jest szczęśliwa tak, jak ona. Miała wszystko. Kochającego męża, który dobrze zarabiał i na dodatek był świetny w łóżku. Po prostu ideał, który nie miał prawa istnieć. A jednak był. Leżał tuż obok. Mieszkała w pięknym, wybudowanym za grube pieniądze, domu. Jeździła nowiutkim lexusem, którego mąż kupił jej w nagrodę za zdanie egzaminu na prawo jazdy. Nie musiała pracować. To był jej wybór. Adam nie był żadnym tyranem, damskim szowinistą. Wręcz przeciwnie. Posadę sekretarki w jednej z najlepiej prosperujących białostockich firm rzuciła dopiero wtedy, gdy urodził się im syn. Jej druga największa miłość, której teraz mogła całkowicie się poświęcić.  
Spojrzała na zegarek, wiszący na ścianie. Siódma. Zastanawiała się, ile czasu mogą sobie jeszcze tak poleżeć. Na pewno niedługo. I na pewno nie dzisiaj. W końcu...
Usłyszała tupot stóp. Po chwili ktoś mocno pociągnął klamkę od ich pokoju. Kiedy wbiegł do środka, zdążyła tylko się zreflektować, że zarówno ona, jak i jej mąż, cały czas są nadzy. Cholerka – zaśmiała się w duchu, jednocześnie poprawiając zakrywającą ich kołdrę.
– Mamo! Tato! Wstawajcie! Mamo!
Wskoczył do łóżka. W myślach błagała teraz tylko, żeby nie pociągnął za pierzynę. Chwyciła mocniej za róg ze swojej strony, zerkając zaniepokojona w kierunku Adama, który dopiero się obudził.
– Mamo! Dzisiaj są moje urodziny – powiedział uśmiechnięty od ucha do ucha. Na całe szczęście całkowicie obrócił się w jej stronę.
Popatrzyła na niego. Pamiętała ten dzień. Pięć lat temu. Najpierw ogromny ból. Potem wielka radość. Był wtedy taki malutki. Jej kochana kruszynka. Z tymi ślicznymi, czarnymi oczkami. Miał je po tatusiu. Na pewno. 
– Wiem, kochanie. – Pocałowała go w czoło, zastanawiając się jak wybrnąć z tej nieco krępującej sytuacji. – To może poszukasz prezentu? Zobacz, co tam stoi. – Wskazała na oparty o jedną ze ścian przedmiot.
– Rower! – wykrzyknął radośnie, zrywając się z łóżka. – Rower! Rowerek!
Kiedy na moment się obrócił, Ula pospiesznie wstała. Szybko wciągnęła na siebie pierwszą lepszą  koszulę nocną, sięgającą prawie do kolan.
– Ale faaaajny! – Zaczął wciskać dzwonek.
– Podoba się? – Przykucnęła przy nim.
– Tak. – Energicznie pokiwał głową.
Odwróciła głowę w kierunku Adama. Leżał na boku, przyglądając się im z uśmiechem. Ten uśmiech. I te oczy. Tak. To dla nich straciła kiedyś głowę. I chyba jeszcze nadal jej nie odzyskała.
– A buziaka dasz mamie, Krzysiu?
Chłopiec nieco niechętnie pocałował ją w policzek, po czym niemal natychmiast powrócił do oglądania swojego nowego pojazdu.
Westchnęła. Była taka szczęśliwa.

– No, no nie powiem... Fajne autko. Ile ma koni?
– Ile ma koni?
– Nie wiem.
Wybuchnęli śmiechem, popijając kolejne łyki piwa.
– To trzeba sprawdzić.
Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo.
– Niby jak?
Znowu zarechotali.
– Dawaj, ścigamy się do skrzyżowania z Dąbrowskiego.
– Ej... Nie... To nie m...
– Przestań!
– No nie wiem...
– Dawaj kluczyki. Sam chcę przelecieć tego bydlaka.

Dzień jak co dzień. Kilka wyjazdów do starszych ludzi, jeden pijaczek. Cisza i spokój. Nie to co wtedy, gdy jeszcze pracował w Białymstoku. Tam to mieli czasami młyn. Już po pierwszym dniu przestał liczyć telefony, które odbierał. Oczywiście jakieś trzydzieści procent to były przeróżne pierdoły, do których nawet nie wysyłał zespołu. Tutaj też się takie zdarzały. Jak wszędzie. Ale mimo wszystko było dużo spokojniej. Żadnych wielkich imprez, zdarzeń masowych. Do tej pory pamiętał Jeżewo. To była masakra. Jeszcze przed reformą systemu. Potem każdy miał pretensje. Że nie tak, że za mało, że za późno, że trzeba było inaczej. Tak jakby cały ten wypadek to była ich wina.
Do końca zmiany miał jeszcze kilka godzin. Założył ręce za głowę i wpatrzył się w sufit. Może było tylko trochę nudno... Ale był już prawie emerytem. Należała mu się nuda. Za te wszystkie lata.
Zadzwonił telefon. Sięgnął po słuchawkę.
– Ratownictwo medyczne Sokółka, słucham – wyrecytował.
– Boże, pomocy! Pomocy! On nie oddycha! Moje dziecko nie oddycha! – wrzeszczała rozhisteryzowanym głosem jakaś młoda kobieta.
Kurwa. A mógł być taki fajny dzień...
– Halo? Proszę pani? Gdzie pani się znajduje?
– Jezu...
Cisza.
– Proszę pani? Halo? – uniósł nieco głos. – Gdzie się pani znajduje?
– Na Witosa. Boże! Błagam pomocy!
– W którym miejscu? W domu, na ulicy?
Histeria. Panika. Nienawidził tego.
– Przy skrzyżowaniu. Z... z... Z Dą... Dąbrowskiego – powiedziała nieco spokojniej.
– Dobrze. Co się stało?
– Potrącił go! Samochód! Boże, on nie oddycha!
Zapisał na kartce miejsce, które podała kobieta. Gestem dłoni przywołał do siebie drugiego dyspozytora. Ten bez słowa podniósł, stojące na biurku, radio:
– Zero zero do S1 zgłoś się.
– Proszę mnie uważnie posłuchać – kontynuował rozmowę. – Czy jest tam ktoś, kto mógłby pani pomóc?

Milczeli przez całą drogę. Wiedzieli, gdzie jadą. Wiedzieli, co tam się stało. To było najgorsze ze zdarzeń, na jakie można było w ogóle zostać wysłanym. Nikt tego nie lubił. Nikt tego nie chciał robić. Ktoś jednak musiał. 
Zatrzymał fiata punto przed słupkami ustawionymi przez strażaków. Popatrzył na Izę. Znał ją trochę. Była twarda. Wiedział, dlaczego. Powinna dać radę.
– Idziemy?
Policjantka bez słowa sięgnęła po protokół oględzin, po czym wysiadła z auta.
Da radę – uznał.
– Cześć – przywitał ich smętnym głosem aspirant Leszek Jakimiuk, jeden z sokólskich dzielnicowych.
– Co mamy? – zaczął od razu Wojtek, rozglądając się dookoła. W odległości kilkunastu, może dwudziestu, trzydziestu metrów, dostrzegł czarny worek. Mały czarny worek.
– Dzieciak nie miał szans. Przechodził z matką przez jezdnię. Znaleźliśmy rowerek, ale świadek twierdzi, że zszedł z niego przed przejściem.
– Chujek spierdolił?
– Mhm – przytaknął. – Było ich podobno dwóch. W sensie, że jechali na dwa samochody – wyjaśnił. – Jeden podobno się zatrzymał. O tam o mniej więcej. – Wskazał ręką w kierunku skrzyżowania z Piłsudskiego. – Ludzie mówią, że gówniarz wysiadł, obejrzał się za siebie, a potem jak gdyby nigdy nic wsiadł z powrotem i odjechał.
– Ktoś zapamiętał numery? – zapytała Iza.
Aspirant pokręcił przecząco głową.
– Jechali podobno tak szybko, że nie dało się niczego zobaczyć.
– Czekaj – odezwał się Wojtek. – Przez które przejście przechodził ten dzieciak?
– Przez tamto. Nie te tutaj, tylko po drugiej stronie skrzyżowania.
– Ja pierdolę... – szepnął pod nosem. Chłopiec przeleciał co najmniej kilka, jak i nie kilkanaście, metrów.
– Co z matką?
– Żyje. Jest w szoku, ma drobne obrażenia. Dziecko musiało iść przed nią.
– Monitoring?
– Co ty... Same domy.
– A wiemy chociaż, jakich samochodów szukamy?
– Świadek, który reanimował chłopca zapamiętał beemkę.
Czyli pierdolona gównarzeria – stwierdził ze złością policjant.
– E36?
– Pewnie tak. Dyżurny kazał już zatrzymywać wszystkie BMW.
Bardzo dobrze – uznał Wojtek. Zastanawiał się, co powinni jeszcze teraz zrobić. Należało działać szybko, nim sprawcy zaczną zacierać ślady. 
– Macie mi pozdejmować cały okoliczny monitoring. Wszystko, co się da. W promieniu tysiąca metrów. Musieli się gdzieś nagrać.
– Dobra, zaraz się tym zajmę. Ten chłopak, który go reanimował siedzi w radiowozie. Jest trochę przestraszony, ale w miarę kontaktowy. Kojarzę go z widzenia. Często robi zdjęcia na wypadkach. Bartek może... Dziennikarz pewnie jakiś.
Chyba wiedział o kogo chodzi. Zdaje się, że pracował dorywczo dla którejś z lokalnych redakcji. Kilka razy zaczepił Wojtka na mieście, próbując dopytać się o jakąś sprawę. Dziwak. Ale nie głupi. Policjant miał nadzieję, że uda się z niego coś wyciągnąć.
– Co najpierw? – zwrócił się do stojącej obok koleżanki, kiedy dzielnicowy odszedł do jednego z radiowozów.
– Zwłoki.
Popatrzył na nią nieco zdziwiony.
– Nie czekamy na prokuratora?
– Po co? – Wzruszyła ramionami.
W sumie, on też chciał mieć już to za sobą. Widok ciała zmarłego nigdy nie należał do przyjemnych. A już na pewno nie widok martwego dziecka.
– Chodź.
Minęli karetkę i wóz strażacki. Zarówno ratownicy medyczni, jak i strażacy mieli przygnębione miny. Zwykle podczas wypadków, po zakończeniu akcji, żartowano między sobą. Nawet przy tych poważniejszych zdarzeniach. W ten sposób rozładowywano wszystkie negatywne emocje. Musieli to robić. Inaczej by powariowali. Ale dzisiaj tak się nie dało. Ludzie młodzi, dzieci – to było najgorsze. Zawsze najbardziej dotykało, bolało. Każdy zawsze zadawał sobie jedno i to samo pytanie. Dlaczego?
Założyli rękawiczki. 
– Gotowa?
Dziewczyna pokiwała głową. Niech to już w końcu zrobią – pomyślała. Nie miała ochoty patrzeć na to wszystko ani chwili dłużej niż było to konieczne.
Wojtek powoli rozchylił, jeszcze niezapięty, worek. Iza przykucnęła obok. Przez dłuższą chwilę przyglądali się zwłokom w milczeniu. Był taki mały, drobny. Ile mógł mieć lat? Policjantka obstawiała, że jeszcze nawet nie chodził do szkoły. Jego lewa noga była nienaturalnie wygięta. Koszulka z wizerunkiem jakiejś bajkowej postaci została cała porwana i poszarpana. Na brzuchu widniały ślady od uderzenia ob asfalt. W porozcinanej skórze chłopca można było dostrzec pełno drobniutkich czarnych okruchów, kamyczków. Twarz była cała opuchnięta. Nos został prawie całkowicie zmiażdżony. Tuż pod nim znajdowała się jeszcze niezaschnięta krew. Dopiero teraz zauważyła, że cały czas ma otwarte oczy. Zamarła. Patrzyły tępo ku górze. Nieruchome. Pytające: „Dlaczego mi to zrobiliście? Wyszedłem tylko na spacer”. Wyciągnęła dłoń. Chciała zamknąć jego powieki. Dać mu już spokój.
– Zostaw – poprosił łagodnie Wojtek, chwytając ją delikatnie za rękę.
– Nic nie dało się już zrobić – powiedział czyjś głos.
Oboje drgnęli. Naprzeciwko nich przykucnął około pięćdziesięcioletni mężczyzna w czerwonej kurtce ratownika. Na lewej piersi widniał napis: „Lekarz”.
– W zasadzie to może i lepiej, że tak się stało... – kontynuował. – Gdyby udało nam się go na chwilę odratować, strasznie by cierpiał.
– Przyczyna zgonu? – odezwał się po chwili policjant. Wiedział, że to głupie pytanie. Nic więcej nie przychodziło mu jednak do głowy.
Doktor uśmiechnął się niewyraźnie.
– Najprawdopodobniej uraz wielonarządowy. Sekcja powinna wykazać dokładne przyczyny, ale patrząc na chłopaka wątpię, aby cokolwiek pozostało w nienaruszonym stanie.
Milczeli. Iza utkwiła wzrok na leżącym w pobliżu niebieskim rowerku. Cała rama, oba koła były wygięte we wszystkie możliwe strony. Tak nie powinno być. Ten chłopiec niczym sobie na to nie zasłużył. Poczuła, że wilgotnieją jej oczy. Wstała. Nie dała już rady.
Lekarz odprowadził ją wzrokiem, po czym ciężko westchnął.
– Panie...
– Aspirant Wojciech Nazarewicz – przedstawił się funkcjonariusz.
– Jan Grabowicz. – Podał mu dłoń. – Złapiecie tego skurwiela? – Jeszcze raz spojrzał na ciało dziecka.
Policjant popatrzył mu prosto w oczy. 
– Złapiemy.
Po chwili powtórzył:
– Złapiemy chuja.

=> Część II

2 komentarze:

  1. Historia masakryczna, tragiczna. Jeszcze te szczegóły wyglądu chłopczyka. Oczywiście wszystko super napisane, zaciekawiłeś, mnie osobiście niestety też zasmuciłeś wydarzeniami, ale chcę wiedzieć, kto to zrobił. Także, tak samo jak "Fundamenty" i "Nic o mnie nie wiecie" bardzo ciekawy i intrygujący tekst.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)
      Niestety wypadki mają to do siebie, że wyglądają przygnębiająco, nawet te mniej groźne... I rzeczywiście coś w tym jest (jakiś czas temu sam się przekonałem), że te z dziećmi są najgorsze. Ale tak to już jakoś jest...

      Usuń

Szablon wykonała Shalis dla WioskaSzablonów przy pomocy AlexOloughlinFan, subtlepatterns.